37. Samotność w tłumie

171 29 14
                                    

Otaczały ich setki, może nawet tysiące ludzi, fani, kibice, dziennikarze, przyjaciele i znajomi. Co chwilę ktoś ich prosił o zdjęcie, autograf lub wywiad. Jeździli na spotkania i gale, na imprezy charytatywne i udzielali wywiadów w radio. Trenowali na siłowni, na hali sportowej, na świeżym powietrzu lub na skoczni. Wydawałoby się, że są zbyt zabiegani, by mieć nawet czas pomyśleć o sobie, a co dopiero o tym, że może są samotni.

A jednak czuli tą samotność czasem gdzieś w głębi serca. A raczej on czuł, chociaż nie miał pojęcia, czy inni też to czują. Niby był znany, niby powinien być szczęśliwy, a jednak nie był. Coś mu w tym pełnym odczuwaniu szczęścia przeszkadzało, blokowało je i to już dużo wcześniej, przed śmiercią Kamila. Teraz to się tylko pogłębiło. Spojrzał na pistolet, który leżał na jego biurku.

Nagle poczuł złość i nienawiść do całego świata. Pomimo słów ludzi, którzy twierdzili, że są z nim i zawsze będą go wspierać, czuł się porzucony, osamotniony i po prostu niechciany.

Co zrobiłem nie tak? Co powinienem był zrobić inaczej?”

Pytał sam siebie w myślach, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Wydawało mu się, że wszystko robił dobrze, że nie popełnił żadnego błędu. Przecież teraz ludzie jeszcze bardziej kochali Kamila, płakali za nim, więc chyba dobrze wypełnił swoje zadanie? Przecież właśnie o to chodziło. O to, żeby tego wspaniałego Polaka zapamiętano jak najdłużej. I teraz będą o nim pamiętać. Bo będą, prawda?

Wstał od biurka i zaczął krążyć po swoim niewielkim pokoju hotelowym. Pewna myśl nie dawała mu spokoju.

„A co, jeżeli dowiedzą się, że Kamil nie był wcale chory? Że to ja zmanipulowałem lekarzy? Że podawałem mu truciznę? Że to ja go zabiłem? Nie chcę iść do więzienia. Nie pójdę tam! Jeżeli miałbym tam trafić, to chyba wolę śmierć od niewoli. Jestem człowiekiem wolnym i cenię sobie swoją wolność. Nie mogą mi tego odebrać. Zresztą... Kiedy zacząłem podawać Kamilowi truciznę, bardzo cierpiał, męczył się, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, a to mu pomogło. Znowu się uśmiechał, znowu zaczął wygrywać. No i dzięki mnie ludzie jeszcze długo będą o nim pamiętać. Gdyby umarł śmiercią naturalną za jakieś pięćdziesiąt lat, to nie zrobiłoby już na nikim wrażenia, a pewne i cała masa jego fanów już dawno byłaby w grobach. Kto by więc go pamiętał? Dobrze, że to zrobiłem”.

Mimo takich myśli nie umiał być spokojny. Gdzieś do jego podświadomości w końcu zaczęły przedostawać się fakty.

Zabiłem go. Zabiłem Kamila Stocha. Zabiłem mistrza olimpijskiego, najlepszego przyjaciela, idola wielu ludzi, męża Ewy. Zabiłem go. Ja go zabiłem”.

Powoli ta prawda stawała się dla niego coraz bardziej oczywista. Potargał w roztargnieniu swoje włosy. Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz, lecz nawet widok nie przynosił mu ulgi. Te dobrze znane góry i ta okolica, w której był tyle razy w innych okolicznościach, teraz go przytłaczały. Przypomniał sobie, jak raz upili się z Kamilem tak bardzo, że świetnym pomysłem wydało im się wyjście z hotelu o drugiej w nocy i łażenie po okolicy. Nie zaszli zbyt daleko, powaleni skutkami działania alkoholu. Opadli na jakąś ławkę i zasnęli przytuleni do siebie. Chyba tylko to ich jakoś wyratowało przed wychłodzeniem, przecież był środek zimy! A on wciąż pamiętał ból, jaki go wtedy obudził oraz radość i uczucie dziwnego ciepła, rozlewającego się po jego ciele, gdy otworzył oczy i zobaczył słodko śpiącego Kamila opartego na jego ramieniu i trzymającego go za rękę. Pamiętał, że mimo kaca nie chciał, żeby ta chwila się kiedykolwiek kończyła. Nie chciał, żeby Kamil się obudził i odkrył, że trzymał za rękę właśnie jego. Nie chciał, ponieważ wiedział, jakie przerażenie poczuje Kam. I faktycznie. Tamtego dnia mistrz olimpijski obudził się wtulony w niego, spojrzał na niego najpierw z zaskoczeniem, jednak po chwili jego spojrzenie stało się zimne, przeszywające, odpychające, mówiące: „Nienawidzę cię”. I miał rację, patrząc tak na niego. Miał prawo go nienawidzić. On sam siebie także za to nienawidził. Za tą chwilę słabości, za to, że dał się ponieść emocjom. Teraz było już za późno na żal, mógł tylko wspominać.

Ukrył twarz w dłoniach.

Jak długo jeszcze to potrwa? Jak długo jeszcze będzie się musiał męczyć? Jak długo jeszcze nie dostanie powodu, by wreszcie to zrobić? By strzelić sobie w łeb?

Podświadomie pragnął tego już od dawna. Coś zaczęło powolutku podgryzać jego duszę i serce już lata temu. Żywiło się jego uczuciami i stale rosło. Teraz było tak ogromne, że niemal przygniatało go do ziemi przy każdym kroku, nie pozwalało wziąć głębszego oddechu. Pozwalało mu jedynie mieć nadzieję, że odejdzie,
gdy on sam umrze.

-Kochałem cię, Kamil. Nawet nie wiesz, jak bardzo – Wyszeptał w ciszę, odrywając dłonie od twarzy. Poczuł samotność, ogromną, wszechogarniającą go samotność. A może właśnie dlatego zabił Kamila? Dlatego, że był szczęśliwy z Ewą, a tymczasem on sam cierpiał, chory z miłości do niego? Może jego miłość stała się chorobliwą obsesją?

Odpędził te myśli od siebie. Przecież był normalny, a przynajmniej na tyle normalny, na ile pozwalały warunki bycia skoczkiem narciarskim.

W końcu przerwał swoje przemyślenia, schował pistolet, ubrał kurtkę, czapkę, wziął telefon i wyszedł, po raz ostatni rozglądając się po swoim pokoju. Cieszył się, że tym razem dostał akurat ten pokój, nie za duży, ale idealny dla niego samego, z ładnymi, jasnymi ścianami i wielkim obrazem nad łóżkiem. Już kiedyś dostał ten pokój. Dokładnie zapamiętał wtedy jego numer, 104. To było wtedy, jak po raz pierwszy startował w Zakopanem. Kiedy wyszedł na zewnątrz hotelu, spojrzał jeszcze w stronę okna swojego pokoju i wydało mu się, że widzi w oknie zarys czyjejś sylwetki. W przypływie natchnienia włączył kamerkę w telefonie i zaczął nagrywać. Z tej odległości sam nie był w stanie stwierdzić, kto stoi w jego oknie, lecz kiedy spojrzał na ekran telefonu, zamarł.

To był on, Kamil. Patrzył na niego smutno. Jakby wiedział. Jednak jego wzrok nie był potępiający, raczej smutny i pełen żalu. Kamil stał w oknie, a on odniósł wrażenie, jakby słyszał jego głos, ten cudowny głos, który był melodią dla jego uszu, tuż obok siebie.

-Dlaczego? Dlaczego musiałem umrzeć? Dlaczego Cene i Andi musieli umrzeć?

-Nie wiem, Kamil – Wykrzyknął przerażony. Poczuł, jak zimny dreszcz przebiega po jego skórze – Nie wiem! Ja ich nie zabiłem! Ja tylko ciebie!

-Chcieliśmy żyć, wiesz? Odebrałeś nas naszym bliskim.

Nie chciał tego słuchać. Puścił się biegiem przed siebie i biegł, biegł, biegł... Aż ukrył się w tłumie szarych postaci, bezimiennych osób, które zmierzały donikąd, obciążone krzyżem własnego życia.
_*#_##_*#_*#

Ktoś się cieszy, że widzi nowiutki, świeżutki rozdzialik?

Ktoś się domyśla, kto jest bohaterem tego rozdziału?
😏😉
Uwielbiam Was ❤❤❤
~Wasza Annie

Letters: the King is dead Kamil StochOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz