c h a p t e r 📉 t h i r t y . o n e

645 77 25
                                    

Czekałem cierpliwie aż Jimin skończy wycierać mnie z krwi. Koszula niestety była do wyrzucenia. Lekko otępiały patrzyłem na jego skupioną twarz, badając wzrokiem każdy jej element, doszukiwałem się szczegółów, które wcześniej umknęły mojej uwadze – kilkanaście bardzo płytkich, drobnych blizn na twarzy. Prawie nie dało się ich dostrzec pod warstwą podkładu. Choć i bez niego było ciężko.

– Skąd masz te blizny?

– Jakie... ach... – dotknął swojej twarzy. – Jeden z moich byłych mi to zrobił. Wkurzył się, gdy mu odmówiłem i rzucił mnie szklaną figurką. Dobrze, że była beznadziejnie zrobiona – zaśmiał się. Mi nie było do śmiechu.

– Jimin... – złapałem go za ręce. – Nie mam dziś nic szczególnego do roboty. Idziemy?

– Gdzie? – zmarszczył brwi.

Poczułem jakąś dziecięcą ekscytację. To kompletnie nie wypadało, ale miałem to gdzieś. Chyba nigdy w życiu nikomu tego nie powiedziałem.

– Na randkę.

Humor Jimina od razu się poprawił. To głupie słowo było największym, nastoletnim marzeniem dwóch dorosłych facetów.

– Z wielką chęcią. Ale pierw się przebierzesz.

📉

Pojechaliśmy do mojego domu, żebym mógł zmienić poplamioną koszulę na inną, a wtedy wsiedliśmy znów do samochodu. Bez kompletnie żadnego planu.

Po trzydziestu minutach sprzeczek o beznadziejności popcornu i kina, oraz jego narzekaniach, że jest za zimno na piknik i moim marudzeniu, że obiad w restauracji to nudy, wybraliśmy hybrydę tego wszystkiego.

Znałem przepiękny ogród zaaranżowany na dachu jednej z Seulskich restauracji. Szefową była dziewczyna, która wisiała mi przysługę za przyjęcie jej siostry do Jjunko. Poprosiłem ją, by dała nam ogród na wyłączność na kilka godzin.

Weszliśmy na szarą, klaustrofobiczną klatkę schodową, która nie zapowiadała nic dobrego. Jimin co chwilę odwracał się, by sprawdzić, czy za nim idę. Po trzydziestu pięciu stopniach chwycił klamkę i popchnął metalowe drzwi.

Za nimi rozpościerał się dach, którego całe sto metrów kwadratowych było wyłożone sztuczną trawą. Prócz wysokich balustrad nie było tu specjalnej ochrony przed spadnięciem na beton osiemnaście pięter niżej, ale z tego co wiem, nikt się tu jeszcze nie zabił. Różne krzewy, kwiaty i niekiedy sztuczne rośliny były tak rozsadzone, żeby człowiek myślał, że to wiatr je tak rozsiał.

Wiał lekki, listopadowy wiatr, niebo było zachmurzone, ale temperatura znośna. Jimin chłonął widoki, uśmiechając się lekko.

Nasze zamówienie czekało już na jednym ze stołów, ale ja rozłożyłem dwa grube koce na syntetycznej trawie i wszystko tam przeniosłem. Wyrwałem największą białą lilię z donicy i zaszedłem zamyślonego chłopaka. Objąłem go, przekładając kwiat do przodu. Wcisnąłem podbródek w zagłębienie jego szyi.

Jego palce przejęły ode mnie podarunek, a w moim sercu rozlało się przyjemne ciepło, bo jeszcze nigdy nie dałem nikomu kwiatów. Przy Jiminie dużo było tych "jeszcze nigdy".

– Biała lilia oznacza czyste uczucia... – powiedział, opierając się plecami o mój tors. Przechylił głowę, a ja musiałem się mocno zaprzeć, bo przeniósł na mnie cały swój ciężar. Na szczęście nie ważył zbyt dużo. Przytuliłem go mocniej.

– To, przez co przeszliśmy i dalej przechodzimy... to chyba najbardziej popieprzona historia, w której dalej chcę trwać – wyszeptałem, cmokając go w ucho. Lubiłem jak wzdrygał się i potrząsał głową za każdym razem, gdy w nie dmuchałem. Pocałowałem go w szyję i zaczął się śmiać przez niepoważne łaskotki. – Możesz mi coś obiecać?

– Twój na zawsze i te inne bzdety? – spojrzał na mnie rozmarzony. Pierwszy raz od dawna wydawał się spokojny i wyciszony. Chciałem widzieć go takiego częściej.

– Nie – złapałem go za biodra, odwracając przodem do siebie – że odejdziesz ode mnie bez słowa, jeżeli kiedykolwiek cię jeszcze uderzę i nigdy już nie dasz mi drugiej szansy.

– Jeongguk...

– Nigdy więcej cię nie skrzywdzę, zrozumiano? – uniosłem lekko jego podbródek. – Dość wycierpiałeś przez Yoongiego, przez tamtego studenta, wszystkich innych i przeze mnie też.

– Radzę sobie z tym... – uśmiechnął się słabo.

– Właśnie widzę. Dwóch skończyło minimum ze wstrząśnieniem mózgu, nie chcę należeć do tego grona – roześmiałem się.

Jimin odsunął się i podszedł do donicy z kwiatami. Zerwał drugą białą lilię i podał mi ją:

– Masz. Lilia to...

– Najszczersze uczucia – wziąłem pojedynczy kwiat w prawą rękę.

– Mam nadzieję, że dobrze się nimi zajmiesz.

– Nie mam ręki do kwiatów – założyłem mu włosy za ucho, chociaż wiatr skutecznie niweczył moje starania. – Ale ty chyba nie jesteś delikatnym kwiatkiem...

– Pryskali mnie pestycydami, nasyłali na mnie stado mszyc, deptali koparkami i przeżyłem. Nie jestem delikatnym kwiatkiem, jestem niezniszczalnym chwastem.

Pociągnąłem go w stronę koca. Piknik na dachu w listopadzie nie był najmądrzejszym pomysłem, ale co z tego? Ledwie zaczęliśmy jeść, a już poprzewracałem szklanki, podlewając niczego winną trawę. Jimin roześmiał się, odstawiając talerze na bok. Bez ostrzeżenia usiadł na moich skrzyżowanych nogach i zamiast pocałować, ugryzł mnie w dolną wargę.

– Ty podstępny chwaście – ścisnąłem jego krągłe pośladki, unosząc go trochę do góry i wpiłem się w jego nabrzmiałe usta.

Co z tego, że byliśmy na dachu Seulskiego wieżowca, każdy mógł nas zobaczyć, odkryć moją orientację, choć spora część miasta prawdopodobnie o tym wiedziała. Już zupełnie nic się nie liczyło, byliśmy tu sami, nikt nie mógł nam przeszkodzić, żaden człowiek, żadne złe wspomnienia, żadne demony przeszłości, niemądre decyzje, chęć zemsty, żądzy, mordu, żadna konkurencyjna firma, żadne pieniądze.

– Zrobimy coś szalonego? – spytał tajemniczo.

– A to już nie jest dość szalone? – jeździłem dłońmi po jego drżącym z zimna i podniecenia ciele. Sięgnął do moich spodni i rozpiął pasek.

– Kochajmy się, tutaj...

Nie potrafiłem odpowiedzieć inaczej, jak tylko skinąć głową i zacząć całować go po wystających obojczykach. Jimin wsunął dłoń w moje spodnie i mruknął cicho, gdy nieudolnie próbowałem rozpiąć jego guziki. Park położył się na plecach, kopiąc talerze i dosłownie wystawił mnie dupą do wiatru.

Nie zostałem mu dłużny, jednym ruchem opuszczając jego spodnie do kostek. Nie ściągnęliśmy nawet butów ani koszul, po prostu usiadłem na jego kroczu, poruszając się powoli w przód i w tył, wsłuchując w jego sapnięcia. Złapaliśmy się za ręce, pochyliłem się nad nim, by cały czas móc go całować, by zbliżyć się do niego całym sobą, nie tylko ciałem, ale duszą i sercem. Wreszcie poczułem się wolny od wszystkich swoich fobii i ograniczeń, poczułem się wreszcie sobą, a nie wykreowanym despotą, który na siłę chciał kontrolować wszystkich, bo nie mógł kontrolować siebie.

A Jimin?

Jimin stękał, ściskając moje dłonie coraz mocniej, cały czas z uśmiechem na twarzy.

Chciałem wierzyć, że przy mnie odnajdzie w końcu szczęście, że będę facetem, którego potrzebował przez całe życie, ale nie mógł trafić. Chciałem go uszczęśliwić, dać mu wszystko co najlepsze, chciałem nie dawać mu powodów do wściekłości i zemsty, chciałem go przede wszystkim szczerze kochać.

A miłość była wariactwem.

– Ach, szybciej, Kookie... ach... mogę mówić na ciebie Kookie?

– Jak tylko chcesz – odpowiedziałem, spełniając jego prośbę. Zacisnął zęby i zamknął oczy. Jego głos był jeszcze wyższy niż zazwyczaj, a ja nie mogłem napatrzeć się na potęgującą się w jego ciele przyjemność i eksplozję uczuć, jaką przy sobie przeżywaliśmy. Tu, na dachu, odkryci przed całym Seulem.

don' t  u  dare  》 bxb, jikook ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz