c h a p t e r 📈 f o u r t y

486 58 35
                                    

Pojechaliśmy z Jiminem za miasto. Spacerowaliśmy leśną ścieżką, jakbyśmy byli bohaterami klasycznej sielanki. Niby spokojni, niby bez zmartwień. Może przesadzałem, ale czułem jak z każdym dniem wzrasta we mnie napięcie i nieokreślony niepokój. Nie potrafiłem dostrzec tego światła nadziei, o jakim mówił wciąż mój chłopak.

– Jako dziecko wydawało mi się, że miłość to serduszka, całusy i miłe słowa. Potem dowiedziałem się, że to tylko dobry sposób manipulacji. I w ogóle zwątpiłem w miłość... – powiedział, nie puszczając mojej dłoni. Jego srebrny pierścionek wbijał się pomiędzy moje palce. – Ale przy tobie zrozumiałem, że zakochują się w sobie ludzie najbardziej do siebie podobni, w równym stopniu zagubieni, po równo dzielący swoje cierpienie.

Nie chciałem tego przyznawać, ale miał cholerną rację. Sprawiałem ból każdemu z moich byłych kochanków, bo chciałem, żeby cierpieli jak ja.

Nadepnąłem na suchą gałąź, która się połamała. Ten dźwięk rozciął ciszę między nami zbyt nagle i brutalnie. Miałem już tak bardzo dość nagłości i brutalności. Ale nie chciała mnie opuścić.

– Zdobyłeś bazę od Jadovy? – spytałem. Nie chciałem wracać do aresztu. Moje myśli przepełniała durna umowa, uciekający czas, tykający tuż nad moją głową zegar.

– Nie.

Nawet na mnie nie spojrzał.

– Prawie dwa tygodnie przeszukuję te cholerne numery, a ty nie kiwnąłeś palcem, żeby mi pomóc! Kurwa, Jimin! Może w ogóle cię nie interesuje, że pójdę siedzieć? – wyrwałem rękę i odsunąłem się. Zawiał zimny, grudniowy wiatr, który uniósł w powietrze kilka liści i zawieruszoną tu foliową reklamówkę.

– Nie pomagam ci, bo sam nie chcę siedzieć! – wykrzyczał. – Przez ten cały czas nie domyśliłeś się, że chodzi o mnie?!

Zamarłem. Przecież Jimin powiedział mi o tym w szpitalu. Przecież pracował w Jadovie, potem u mnie, był uzdolnionym programistą, przecież wszystko się zgadzało.

Prawie.

– Policja mówiła o dwóch morderstwach.

Jimin usiadł na powalonym pniu, pokrytym mchem, porostami i grzybami. Nie potrafił spojrzeć mi w oczy, a ja chciałem krzyknąć, zmuszając go, żeby to zrobił, żeby się nie przyznawał.

– Jako szesnastolatek umawiałem się z chłopakiem, który ćpał. Bił mnie, wyzywał, poniżał. Nie pozwolił mi się wyprowadzić. Pamiętasz, jak mówiłem, że figurka, którą go uderzyłem była słabo wykonana? – dopiero teraz na mnie spojrzał. – Może i była. Ale metal jest ciężki. Wiedziałem o tym doskonale. Wiedziałem, że umarł. Patrzyłem w jego gasnące oczy aż do końca. Do końca... Przepraszał mnie raz za razem, obiecywał, że już nigdy mnie nie skrzywdzi, błagał, bym zadzwonił po pogotowie – uśmiechnął się. – Nic z tego. Wiedziałem, że kłamie i jak tępe zwierze tylko walczy o przetrwanie.

Nie mogłem uwierzyć, że potrafił mówić o tym z takim spokojem. Od początku do końca był świadomy tego co robi, już wtedy kodował swoje numery, już wtedy był zimny, wyrachowany, pozbawiony uczuć. Już wtedy był tak bardzo skrzywdzony, że odebranie człowiekowi życia nie robiło na nim wrażenia.

– Co dalej? – tak naprawdę wcale nie chciałem wiedzieć. Park przerażał mnie coraz bardziej i powoli wątpiłem, że jestem przy nim bezpieczny. Zacząłem chwytać się durnej nadziei, zresztą... czy ja miałem coś jeszcze do stracenia? – Kto był następny?

– Następny... – powtórzył jak w amoku. – Zamieszkałem w Seulu. W tej beznadziejnej, biednej dzielnicy prostytutek. Myślałem, że właśnie tam niebawem skończę, ale jednego wieczora poznałem starszego faceta, właściciela burdelu. Jakby nie patrzeć... byłem jego prywatną dziwką. Płacił mi za to. Kiedy znudziłem mu się po trzech miesiącach, chciał oddać mnie do domu publicznego. Nie spytał się mnie o zdanie, po prostu sprzedał mnie komuś innemu, związał i wpakował do bagażnika. Po godzinie drogi wreszcie mnie stamtąd wyciągnął. Związał mnie na tyle nieumiejętnie, że udało mi się rozwiązać sznur, a potem... udusić go nim... Miałem wtedy mało siły, ważył jakieś trzydzieści kilo więcej ode mnie, więc ciężko było mi go utrzymać. Jęczał, stękał, wił się i prosił bym przestał, kolejny obiecywał miłość... kurwa mać! Nie wiedział czym jest miłość, aż do śmierci...

Zaśmiał się jak psychopata, aż przeszedł mnie dreszcz. Po jego policzku spłynęła łza.

– Jimin... – wyszeptałem, siadając obok niego. Nie wiedziałem co mu powiedzieć, jak go z tego wyciągnąć. Z tej chorej gry, którą zaczął Min Yoongi,  którą to ja zacząłem, odrzucając jego miłość. To ja byłem winny, to ja powinienem spłacić wszystkie grzechy względem Jimina. Tylko jak?

– Tylko ty nie obiecywałeś mi miłości. Kazałeś mi, żebym cię nie kochał. I wtedy... wiesz co... uwierzyłem, że kochasz mnie naprawdę.

– Przestań.

– Kiedy wyszedłem ze szpitala i zastałem twój dom otwarty... byłem równocześnie wściekły i przerażony. Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje. Bałem się, że zostałeś skrzywdzony, bo mnie przy tobie nie było. Znalazłem listy od Yoongiego w twoim sejfie. Kuźwa, ustawiłeś jego datę urodzenia jako kod! Wpadłem w szał. Wziąłem twoją spluwę i pojechałem do niego.

– Kurwa, Jimin! – tak bardzo nie chciałem, żeby kończył tę historię. Spodziewałem się co zrobił, ale litości! Nie byłem w stanie tego pojąć. Nie chciałem, by to okazało się prawdą. – Proszę, nie mów, że go...

– Zabiłem? Tak, Jeongguk. Zabiłem go twoim pistoletem. Wepchnąłem mu lufę w usta i wystrzeliłem. Padł na ziemię, nie mógł krzyczeć i tylko patrzył tymi przerażonymi, obłąkanymi oczami prosto na mnie i myślał: "nie rób tego Jeonggukie". Ale strzeliłem. Dwa razy. Tylko tyle miałeś w nim naboi. Dwa to było za mało!!

Zrobiło mi się słabo, myślałem, że zaraz spadnę z tego pnia, uderzę o coś głową i też umrę, a on będzie na mnie patrzył, aż nie opuści mnie ostatni oddech.

Choćbym opłacił mu całą kancelarię prawników, nikt go z tego nie wyciągnie. Park Jimin był seryjnym mordercą, skrzywionym człowiekiem z niejasnym umysłem. Gdybym go nie znał i nie kochał tak bardzo, sam zamknąłbym go w więzieniu.

– Jak mogłeś? Chciałem wierzyć, że popełniłeś błędy, ale przy mnie będziesz inny!

– Powiedziałem, że zabiję każdego, kto będzie chciał cię skrzywdzić. Yoongi nie spocząłby nigdy. Zawsze był przy nas jak cholerne widmo. Cieszę się, że to ja odebrałem mu ostatnie tchnienie. Że choć przez chwilę miałem nad nim przewagę.

– Zamknij się, nie chcę już tego słuchać! Jesteś chory, totalnie chory! Masz rację, nie jesteśmy tacy sami, bo mój ojciec i dziadek zmarli z winy przypadku. Nigdy nie zabiłbym kogoś świadomie, z zimną krwią. Bezdusznie, jak ty!! Yoongi też cierpiał! Wiele lat cierpiał przeze mnie! I ja też kurwa cierpiałem, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, żeby zabić Namjoona!!

Jimin opuścił głowę. Jasne włosy z odrostami opadły na jego oczy. Nie mogłem na niego patrzeć. Byłem wściekły i załamany, i rozczarowany, i bałem się jak nie wiem co.

– Zakopałem go w tym lesie...

– ZAMKNIJ SIĘ JIMIN!! – bardzo chciałem, żeby kłamał. Dlaczego tym razem nie kłamał?!

– Zrobiłem to, bo cię kocham...

– Nie! Zrobiłeś to po to, żeby sobie ulżyć! Nie kazałem ci nikogo zabijać! Nie zrobiłeś tego dla mnie, tylko dla siebie!

Ruszyłem przed siebie, chociaż nie wiedziałem, gdzie idę. Mogłem się tu nawet zgubić i umrzeć po tygodniach wędrówki. Już mi kurwa wszystko jedno.

📈

do końca pozostało: 5 rozdziałów

don' t  u  dare  》 bxb, jikook ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz