Rozdział 38 - Oblężenie

107 20 18
                                    

[24 lipca 88 — niedziela]

Powietrze było lepiące się i duszne, a zbierające się ciemne chmury na niebie zwiastowały nadciągającą burzę. Stałam na ulicy i patrzyłam na korowód rannych, który zmierzał w stronę namiotu medycznego. Odparliśmy atak, ale wiedziałam, że to jedno z naszych ostatnich zwycięstw. Warszawa padnie, to było więcej niż pewne. Rosjanie i Białorusini powoli okrążali stolicę, a nam, przez wstrzymane dostawy oraz bombardowania, zaczynało brakować wody i jedzenia. Brakowało karetek, więc oznakowano nawet zwykłe samochody, byle tylko pomagać rannym i potrzebującym.

Na początku szło nam dobrze, ale nasza radość nie trwała długo. Meldunki z frontu wschodniego były coraz bardziej alarmujące. Na domiar złego dwudziestego pierwszego lipca do wojny przystąpiła również Ukraina, która niestety, tak jak jej siostra, opowiedziała się po stronie Rosji. Jako jedyna z sióstr przeprosiła mnie za to telefonicznie.

Rząd Polski przeniósł się do Poznania, a Warszawa w ciągu tych kilku dni zmieniła się nie do poznania. Załadowane po brzegi auta uciekających ludzi mknęły w jednym kierunku, w stronę Woli, mijając przy tym pozamykane sklepy. Co jakiś czas ulicami przechadzały się oddziały żołnierzy. Ludzie śpieszyli się, przemykali brudnymi zaśmieconymi uliczkami.

I ta unosząca się w powietrzu beznadzieja. Ludzie nie byli głupi, a niepoprawnych optymistów już dawno zabrakło wśród ludności.

Z każdym dniem nasilały się naloty. Nie wiem, kurwa, skąd ruskie wytrzasnęły tyle maszyn, ale ilość ich była zatrważająca. Kilka razy dziennie na niebie pojawiały się ciemne sylwetki samolotów. Należało wtedy bezwzględnie skryć się w wyznaczonych do tego schronach lub piwnicach. Siedząc w ciemnościach podczas nalotów bombowych, ciężko było zachować stoicyzm. Ściany i podłogi drżały, gdy na miasto spadały bomby. Nie chciałam nawet myśleć o ludziach, którzy będąc schronieni w piwnicach, zostawali skazani na śmierć, gdy taka bomba trafiała niefortunnym zdarzeniem losu w ich dom. Noce natomiast były jasne od czerwonych łun.

Dziś rosyjska artyleria również ostrzeliwała miasto.

Było ich czterdziestu ośmiu.

Zawsze liczyłam, ile dusz posłałam do Nieba. Albo do Piekła. Było mi obojętne, gdzie trafiali. Czterdziestu ośmiu mężczyzn, młodych i starych. Ojców, braci czy synów. Nie chciałam myśleć tymi kategoriami, kiedy celowałam do nich z broni. Byłam zimna i opanowana, ale byłam pewna, że po stokroć wolałam Apokalipsę Zombie, niż wojnę z ludźmi.

Mój premier i Król osrali się na rzadko, tak w skrócie mówiąc, bo przejrzeli na oczy. Niestety za późno. Wiedzieli już, że pomimo gówno-paktu, wojna z Rosją była nieunikniona.

— Natalia! — Obejrzałam się za siebie i spojrzałam na Feliksa, który biegł w moją stronę.

— Co jest? — zapytałam i zadrżałam na ciele. Nie wyglądał na uradowanego.

— Na Mickiewicza czeka na ciebie samochód — powiedział, łapiąc mnie za ramię. — To koniec. Generalnie to kwestia kilku godzin, zanim Rosjanie zajmą Śródmieście, a to, tak jakby, totalnie oznacza koniec.

Milczałam. Wiedziałam, że miał rację, a ja nie miałam siły nawet zaprzeczyć. Kłamanie w takiej sytuacji, że będzie dobrze, byłoby dla Polski obelgą.

— Musisz wyjechać, siora. Wracaj do siebie i walcz, gdy Ivan nadejdzie. Czaisz, lalka?

— Przecież nie mogę cię tu zostawić.

— Możesz, a nawet to generalnie musisz. Jestem ci mega wdzięczny, że mnie wspierałaś, ale to koniec. Ty też musisz się bronić, siora. Wyszedł rozkaz, że Ślązacy mają się wycofać.

Hetalia Axis... Silesia?! - Tom 3 ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz