Rozdział 21

530 48 97
                                    

W okna zastukał wiatr, a ogień w kominku zatańczył gwałtownie. Tymczasem Severus, siedzący wciąż wygodnie na fotelu, podrapał się w podbródek, z widocznym zamyśleniem w oczach. 

Po tym, jak Robyn opowiedziała mu o swojej ucieczce z rodzinnego domu i błąkaniu się samotnie po londyńskich ulicach, podejrzewał, że musiała mieć krucho, jeśli chodzi o rodzinne relacje. Nigdy by jednak nie pomyślał, że to wszystko było aż tak bardzo zagmatwane. 

Patrzył się na tę młodą kobietę i czuł zdziwienie, może nawet niepojęcie tego, co spotkało tę jedną, drobną osobę w całym życiu, jaka fala tsunami nieszczęść i katastrof na nią spadła... Ojciec alkoholik, który bił własne dzieci, matka z postradanymi zmysłami, która w szybkim czasie nagle zmarła, brat, który był jej jedyną podporą, ostatecznie, ślepo zakochany w toksycznej i fałszywej osobie, ją porzucił. 

Severus zmarszczył brwi, zastanawiając się dłużej nad tą ostatnią kwestią. Skoro Dacre porzucił Robyn... to po jakie licho w ogóle pozwoliła mu na siebie choćby patrzeć? Nie wyglądała na taką, która przebaczała, wręcz przeciwnie. Severus śmiał sądzić, że była pamiętliwa jak słoń, a może nawet jeszcze bardziej, wcale by go to nie zdziwiło. 

Przyjrzał się w między czasie Robyn. Siedziała na kanapie z kolanami podwiniętymi pod podbródek, na których też go opierała. Ręce owinęła wokół nóg, a pusty wzrok wbijała w stolik kawowy. Długie i czarne jak smoła włosy spływały po plecach, lecz były w widocznym nieładzie, najpewniej spowodowanym przez wiatr, który szalał za oknami jakby wichura. 

— Dlaczego mu wybaczyłaś? — zapytał w końcu o to, co nurtowało go najbardziej.

Uniosła swoje zielone oczy i spojrzała z zamysłem na Severusa. 

— Bo po mnie wrócił.

Minęły dwa tygodnie odkąd Dacre opuścił w towarzystwie Lizzie rodzinną miejscowość. Od tamtej chwili oboje trzymali się razem, nocując w tanich motelach lub nawet pod gołym niebem. Czasami udawało im się znaleźć jakieś wyjątkowo wygodne drzewo bądź jaskinię na uboczu. 

Przez pierwsze dni wszystko układało się poprawnie. Oboje czuli się wyzwoleni od rodzin, mieli poczucie własnej odpowiedzialności i pewnego rodzaju dorosłości. Z uśmiechami przemierzali całe mile, wykorzystywali pieniądze, które udało im się zgarnąć, głównie Lizzie, gdyż pochodziła z bogatej i przede wszystkim mugolskiej rodziny. Dacre udało się kilka galeonów zmienić na mugolskie pieniądze, więc również się dorzucał do każdego taniego chleba i szklanki wody oraz ewentualnego noclegu. 

Byli pełni energii, fascynacji, podekscytowania, chęci zwiedzenia świata... Sądzili, że jeśli opuszczą progi znienawidzonego domu, to cały świat stanie przed nimi otworem, słońce każdego dnia będzie skupiało się tylko na ich twarzach, a szczęście i dostatek nie opuszczą aż po kres... 

Po zaledwie dwóch tygodniach wszystko się tak gwałtownie zmieniło, że Dacre już nie pamiętał tamtych pierwszych dni sielanki, które przeżył razem z Lizzie. 

Oboje wyglądali mizernie. Brudni tak, że ich ubrania nie nadawały się na nic poza opałem na ognisko, zmęczeni z powodu nieprzespanych nocy (sen pod gołym niebem przestał być tak fascynujący, gdy przez jedną noc zostali okradzeni z ostatnich pieniędzy, które przy sobie mieli) i zrozpaczeni z powodu braku pomysłu, co dalej.

Nie przemyśleli tego. Działali pod wpływem chwili. Postawili wszystko na jedną kartę. To był zdecydowanie największy błąd. 

Jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, to relacja pomiędzy nim a Lizzie zmieniła się nie do poznania. Znikło pierwotne zaślepienie miłością... nawet zauroczenie było już odległym wspomnieniem. Może to wszystko wynikało z tego, że oboje wiele przeszli przez ostatnie dni, a te okrutne wspomnienia przywiązywali do siebie nawzajem, bo w końcu razem wpadli w to samo bagno. 

Zapomnij • Severus Snape ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz