"Mój szef. Mój AS". Rozdział 14

12.9K 546 74
                                    

Następnego dnia budzę się w łóżku sama. Jest przed dziewiątą. Miejsce obok mnie jest zimne, wokół panuje cisza, a ja zastanawiam się kiedy Jan ulotnił się z mojego mieszkania. Pewnie czmychnął z ulgą tuż po tym jak usnęłam.

Gdy jednak idę zrobić siusiu moje przypuszczenia okazują się równie błędne, co mój wzrok, który przeskakuje od mokrego brodzika, przez wilgotny ręcznik wiszący na grzejniku, po jednorazową szczoteczkę do zębów i maszynkę do golenia, które zakosiłam dwa lata temu z hotelu podczas imprezy integracyjnej z mojej poprzedniej pracy.

Do tej pory skradzione przybory leżały zapomniane w szafce między watą a lakierami do paznokci. Teraz stoją dumnie w szklance na umywalce.

Szczerzę się do nich jak głupia, po czym podnoszę wzrok i napotykam swoje odbicie w lustrze. Oczy mam błyszczące, cerę jaśniejącą, puls dudniący, w brzuchu małe kotłowanko. Jestem podekscytowana, wzruszona i pełna nadziei. Jasny gwint. Nadal nie dowierzam. Jan został u mnie do rana. Po raz kolejny! Wzdycham w pełnym błogostanie, jakbym zjadła puchar pysznych lodów waniliowych z bitą śmietaną, po czym zabieram się za poranną toaletę.

Gdy tylko wychodzę spod prysznica rozlega się dźwięk telefonu. Moje serce przyspiesza rytm, na myśl o tym, że może cudny Jasieńko stęsknił się już za swoją Marysieńką. Ale to nie Jan, tylko Olga.

Owijam się ręcznikiem i odbieram.

– Cześć. Przerwa na kawę? – Mój głos brzmi radośnie niczym śpiew skowronka na wiosnę. A przecież mamy środek zimy.

– Raczej ucieczka z Mordoru przed Sauronem. – Sapie jakby schodziła po schodach. W tle rozbrzmiewa stukot obcasów.

– Co się stało?

– „Wydało im się, że widzą jak na tle bladego obłoku wznosi się ogromny kształt, ciemny, nieprzenikniony, uwieńczony koroną błyskawic" – cytuje dramatycznym tonem. Domyślam się, że to opis wspomnianego Saurona z „Władcy pierścieni" i parskam śmiechem.

– Okeeej. Lubisz Tolkiena. A możesz jaśniej?

– Nie uwierzysz. Po raz pierwszy, odkąd tu pracuję, Engler się spóźnił! – Słyszę jak otwiera i zamyka drzwi od klatki schodowej. – Przyszedł do biura dziesięć po ósmej. Rzecz jasna od razu całe stado surykatek wychyliło łebki z zaciekawieniem, ale gdy tylko ujrzały drapieżnika, ukryły się w popłochu w swoich biurkowych norkach, trzęsąc tyłkami ze strachu. Takiego Englera jeszcze nie widziałam. Oczy seryjnego zabójcy, każde słowo to trzask bata, a że nie mówi za wiele, to cisza między kolejnymi wypowiedziami potęguje dziesięciokrotnie siłę uderzenia. Ada i Paulina dostały upomnienia. Andrzej został zwolniony. I nawet mnie się oberwało.

– Co? Za co?

– Zapytałam Jana, kiedy wracasz do pracy, po czym mimowolnie spojrzałam na zagniecenie na jego koszuli. Odburknął, że to nie moja sprawa i odszedł. Już się przyzwyczaiłam, że bywa niemiły, gburowaty, zimny, ale ostatnio dzieje się z nim coś naprawdę dziwnego. Zawsze jest takim cholernym perfekcjonistą. Świat może się walić i palić, a ten i tak zjawi się w pracy na czas i to w nienagannym ubraniu. Tymczasem trzy dni temu przyszedł do biura nieogolony, bez krawata i zaszył się gabinecie na kilka godzin. Następnego dnia wziął urlop na rządnie. Wczoraj chodził struty i tak rozkojarzony, że chyba zapomniał o lunchu z klientem, bo za dziesięć trzynasta wystrzelił z biura jak oparzony. Dzisiaj natomiast się spóźnił, ma pogniecioną koszulę i zachowuje się tak, jakby chciał wymordować całe piętro. Coś się ma na rzeczy, mówię ci. Może to kryzys wieku średniego? Kiedy mój Maciek skończył czterdziestkę...

Siadam na krześle w kuchni i słucham jak Olga opowiada o przewartościowaniu priorytetów jakich dokonał jej mąż w przeciągu ostatnich czterech lat. Słucham, ale nie za wiele do mnie dociera, bo nie potrafię przestać myśleć o Janie. Nie mogę uwierzyć, że przyszedł dzisiaj do pracy po godzinie ósmej, przecież zawsze zjawia się w biurze przed wszystkimi, punkt siódma. On się nigdy nie spóźnia. Ma pierdolca na punkcie zegarków, punktualności, terminów i wszystkiego, co jest związane z mierzeniem czasu. Gdyby był wyluzowany zrobiłby sobie pewnie tatuaż na piersi z okrągłą tarczą i wskazówkami. Ale wtedy musiałby golić klatę jak jakiś dwudziestolatek. A ja lubię jego męski, dojrzały tors. Nie chcę żeby go golił. Oczyma wyobraźni widzę Jana jak poluźnia krawat, zdejmuje go przez głowę i zaczyna powolnie rozpinać koszulę. Nie mogę oderwać wzroku od jego męskich dłoni. Długie, zgrabne palce uwalniają każdą dziurkę z drobnego guzika, a moim oczom stopniowo zaczyna ukazywać się ostro zarysowany obojczyk, poniżej szeroka pierś pokryta ciemnymi włoskami, które przerzedzają się dopiero na umięśnionym brzuchu i zwężają, zmierzając ku pępkowi, aż do paska. Jan odpina klamrę, po niej guzik, rozsuwa zamek błyskawiczny i zdejmuje bokserki razem ze spodniami. Ciemna linia włosków, która zatrzymała się wcześniej w dolnych partiach brzucha, łączy się teraz z gąszczem krótkich i starannie przyciętych włosów łonowych. Zasycha mi w ustach, kiedy dostrzegam ewidentny dowód podniecenia. Unoszę wzrok, by spojrzeć Janowi w oczy i nagle wyobraźnia płata mi figla. Obraz niespodziewanie przeskakuje, jakby ktoś zmienił kanał w telewizorze. Zjawia się Jan – potargany, z kilkudniowym zarostem, z nonszalanckim wyrazem na twarzy. Wygląda jak członek gangu motocyklistów. Pod rozpiętą skórzaną kurtką pręży się nagi tors z wytatuowanym zegarem na lewej piersi. Parskam śmiechem, zasłaniam twarz dłońmi, zaczynam rechotać. Ja pierdzielę, co to za absurd? Luzacki Jan z tatuażem i ogoloną klatą. To jak miesiączkująca dziewica w ciąży.

MÓJ SZEF   [ WYDANA ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz