Rozdział 17 - powieść NEW

40.7K 1K 329
                                    

Ctrl + C, Ctrl + V. Ctrl + C, Ctrl + V. – Powtarzam w myślach czynność, którą wykonuję od bitych trzech godzin (z przerwami na kawę, siku oraz kilka(naście) papierosów). Mam ochotę zacząć uderzać głową w klawiaturę firmowego komputera w rytm wykonywanej machinalnie czynności.

Chryste Panie, jak ja nie znoszę tego pieprzonego Excela. I swojej debilnej pracy. I tego, że muszę siedzieć tu w Wigilię. 

 Po raz setny przeklinam dzień, w którym zaczęłam studiować finanse i bankowość. Od dziesięciu lat próbuję zrozumieć, co mną kierowało, że wybrałam tak drętwy kierunek, i za każdym razem okazuje się, że byłam po prostu głupia, bo posłuchałam rodziców.

– Maryśka, a niby gdzie indziej zamierzasz studiować? Tylko tam się dostałaś. Ciesz się, że w ogóle udało ci się załapać na dzienne studia. – Słyszę w głowie głos matki oraz wtórujące mu potakiwanie ojca. Na samą myśl o tym, że muszę spędzić w ich towarzystwie Wigilię, mam ochotę zwrócić karpia, którego jeszcze nie zjadłam.

Do tego na uroczystej kolacji będzie jeszcze mój pogrzany starszy brat, co gada w kółko o swoim komisie samochodowym, oraz jego równie trzepnięta żona, która jest kosmetyczką i zawsze, gdy mnie zobaczy, molestuje mnie, żebym dała sobie zrobić porządny makijaż.

Czuję napływające mdłości – do karpia zaraz dołączą pierogi.

Znowu będą mnie wypytywać, kiedy awansuję, kiedy znajdę sobie męża, kiedy zajdę w ciążę i kiedy wreszcie rzucę palenie. A ja na wszystkie ich pytania odpowiem „NIGDY, kurwa, i dajcie mi wreszcie święty spokój!", po czym wystrzelę z ich mieszkania jak z armaty i resztę wieczoru spędzę u siebie na kanapie – popijając ajerkoniak, paląc jedną fajkę za drugą i oglądając po raz tysięczny Holiday z boskim Judem Law w roli głównej. Niech żyje duch rodzinnych świąt. Ho, ho, ho, dajcie mi broń!

Idę zrobić sobie kolejną kawę. Czeka mnie po niej wstawianie wykresów do raportu, nad którym siedzę od tygodnia. 

Biuro jest praktycznie puste; wszyscy już dawno wyszli. Jest piętnasta dwadzieścia, a ja nadrabiam zaległości, bo Jan musi mieć te debilne wyliczenia na biurku właśnie dzisiaj. Pieprzony maniak.

Nie mogę uwierzyć, że pracuję z nim już od roku, a on nadal zachowuje się przy mnie, jakbym była praktycznie obcą osobą. Żadnej interakcji, zero luzu. Jest po prostu nudny jak dziedzina, w której się specjalizuje, i nic tego nie zmieni. Wyłączając weekendy i parę dni urlopu, widuję go codziennie i ani razu nie zauważyłam, żeby się szczerze uśmiechnął. Lekkie uniesienie kącików ust, przy którym stalowoszare oczy mówią „super, ale nie chce mi się z panią rozmawiać", to maksimum, na jakie go stać. Niby go już trochę poznałam, ale nadal odnoszę nieodparte wrażenie, że Jan Engler to facet zagadka.

Kiedy przychodzę na ósmą do biura, on już tu jest. Gdy wychodzę, on nadal pracuje. Parę razy podczas powrotu z wieczornego wypadu z miasta (i to nawet w piątek!) dostrzegłam przez szybę autobusu, że w gabinecie Jana pali się światło. Jedno jedyne światło w całym cholernym budynku. On jest jak cyborg. Ani razu nie widziałam go ubranego inaczej niż w garnitur i krawat. Zawsze z idealnie ogoloną twarzą, przystrzyżonymi włosami i butami lśniącymi jak bombki na firmowej choince. Naprawdę nie potrafię zrozumieć, co te głupie pindy z mojego biura w nim widzą. Posyłają mu te swoje zalotne uśmiechy w korytarzu, robią do niego maślane oczy w pokoju socjalnym albo prowadzą zbyt głośne rozmowy, kiedy jest w pobliżu. A on ma je głęboko w dupie. Jan Engler jest chorym pracoholikiem i ma kalkulator zamiast serca, co więcej, przez niego cierpię ja. Bo zamiast skutecznie upijać się teraz w domu przed koszmarną rodzinną wigilią, siedzę w pracy i robię durny raport.

MÓJ SZEF   [ WYDANA ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz