kwiecień 2018r., Londyn, Wielka Brytania
Jeśli mógł coś powiedzieć o zarządzaniu Harpiami z Holyhead, to na pewno nie to, że byli dorośli.
Cóż, większość była już koło trzydziestki-on i Charlie mieli trzydzieści cztery, Benny był rok starszy, a najmłodsza zawodniczka, Kaia, miała lat dwadzieścia cztery. Wciąż, nie było tu ani jednego dorosłego, bo czuł, jakby miał pod opieką szóstkę rozwydrzonych bachorów.
-Charlie, zostaw go! Jo, zrób z nią coś! Przecież oni się tam zaraz pozabijają!-krzyknął, gdy szli przez puste lotnisko, ciągnąc za sobą walizki: mieli prywatny lot razem z Benedictem, Castielem i kilkoma ważniakami z zarządu, o piątej rano, a on naprawdę nie spał tej nocy za dobrze. Bobby, ich trener, zagubił się gdzieś w akcji i musiał doprowadzić tą zgraję do samolotu samodzielnie. Dobrze, że konferencja prasowa była kilka dni wcześniej, przyciągając uwagę mediów, bo on teraz nie dałby sobie z nimi rady.-Benny, do KURWY NĘDZY, ZARAZ CIĘ UZIEMIĘ NA PIERWSZE PIĘĆ MECZY W STANACH!
Benny tylko pokazał mu język, znów próbując ukraść Charlie jej kawę ze Starbucksa. Gdyby mieli przy sobie miotły, zaczęli by się o nią ścigać po całym lotnisku. Przewrócił oczami, tracąc już do nich cierpliwość.
Kochał tych idiotów, całym sercem, byli jego drugą rodziną, ale-kurwa-dzisiaj naprawdę nie miał siły. Musiał użerać się z jakimś chujem z Ministerstwa, który przyjechał odebrać ich miotły, by dowieźć je wcześniej na lotnisko, spał może z trzy godziny, musiał znowu oglądać Castiela, słowem, nie miał się za dobrze. Lecieli mugolskimi środkami transportu, bo mijali ważne granice-nawet w świecie teleportacji i świstoklików musieli przestrzegać prawa-więc wlókł się do tego cholernego samolotu, wiedząc, że każe Charlie się uśpić, jak tylko usiądą. Nienawidził skurwieli.
Castiel zawsze pieszczotliwie się z tego naśmiewał, z jego lęku wysokości i latania, bo przecież grał w Quidditcha, leciał w o wiele mniej bezpiecznych warunkach, na kawałku drewna, wysoko nad ziemią, ale Quidditch był inny. Tam, jeśli spadł, to pewnie z własnej winy, a tu? Jak samolot zacznie lecieć do oceanu, to gówno zrobi. Nawet sobie nie wyskoczy, nie zatrzyma samego siebie zaklęciem, a wrak pociągnie go na dno. Na miotle miał kontrolę i to on wszystkim sterował, a tym wielkim puszkom ze skrzydłami nie ufał ani trochę.
Dotarli w końcu do odpowiedniej bramy, Castiel i sponsor czekali już na kanapach za przejściem, Harpie spóźniły się dobre dwadzieścia minut. Nie był w pełnym garniturze, jak ostatnio, tylko ciemnych spodniach, granatowej koszuli i czarnej marynarce, ale i tak prezentował się zdecydowanie zbyt poważnie jak na wielogodzinny lot. Większość Harpii była w dresach i bluzach, on naciągnął co prawda jeansy na nogi, ale na górze miał szary sweatshirt, luźny, by było mu wygodniej.
-Panie Benedict? Jesteśmy.-wolał zwrócić się do nieznajomego, niż do Castiela i podał mu dłoń, gdy już przeszli przez bramę.-Dean Winchester, kapitan Harpii z Holyhead.
Unikał wzroku Novaka tak intensywnie, że musiało być to zauważalne, ale brunet tego nie skomentował.
-Robert Benedict, miło mi.-dość niski człowieczek o przyjaznej twarzy i siwiejącym już zaroście uścisnął mu dłoń, po czym podał ją każdemu zawodnikowi z osobna.-Wspaniale wreszcie poznać was osobiście.
-Przepraszamy za spóźnienie, co poniektórzy mieli kłopoty ze wstaniem.-odchrząknął, zerkając na Kaię, która ziewnęła potężnie, odsuwając ciemne loki z twarzy.-Mam nadzieję, że zdążyliśmy?
-Tak, piloci już czekają.-Benedict wskazał na przejście do samolotu.-Proszę tędy.
Castiel otworzył usta, gdy Dean go mijał, uniósł nawet dłoń, jakby chciał go na chwilę zatrzymać, ale ostatecznie go nie dotknął.
CZYTASZ
O, Children
FanfictionWygranie najbardziej prestiżowego turnieju w świecie czarodziejów nieco się komplikuje, gdy Dean Winchester znów spotyka swoją szkolną miłość, a żadne czary nie są w stanie wymazać mu z pamięci Szukającego z drużyny Slytherinu, który zawrócił Gryfon...