somewhere only we know

561 48 42
                                    

sierpień 2018r, Dakota, Stany Zjednoczone Ameryki, teren chroniony przed niemagami

Harpie wyleciały wczoraj, pożegnał wszystkich na boisku-Charlie upewniła się, że wie co robi i życzyła mu szczęścia, Benny kazał mu ich odwiedzić, kiedy znajdzie czas. Wracali jako zwycięzcy, nie marudzili. Powierzył Puchar Bradbury, aż do swojego powrotu, nie chciał się z nim tłuc po Londynie.

Ominął wszystkie możliwe konferencje prasowe, siedząc w swoim pokoju, pakując się i czekając, aż będzie mógł spieprzyć z tego hotelu raz na zawsze-korzystając z klucza hotelowego Casa spakował jego rzeczy prostym zaklęciem, powstrzymał się od przeczytania reszty listów i zabrał wszystko do siebie, by oddać klucz w recepcji i być przygotowanym na wyjazd.

Chuj jeden wie co oni właściwie robili.

Spali ze sobą, było cudownie, jasne, ale co dalej? Chciał spróbować, chociaż nie do końca wiedział co to znaczy, po prostu tego właśnie chciał, nie mając planu czy rozsądnego "za i przeciw". Musieli dostać się do Londynu, później może do Casa, a później...cóż. Coś wymyślą. Nie za bardzo miał ochotę się tym teraz przejmować, był zbyt przejęty ostatnimi wydarzeniami, by zwracać większą uwagę na przyszłość.

Rodzina dzwoniła do niego z gratulacjami, gdy już obejrzeli mecz-chciał ich tu nawet na ten finał zaprosić, ale John paskudnie się pochorował, nie można było go zostawić samego. Lot do Stanów wszystkich ich by wykończył, nie miał im za złe, że nie palili się z przyjazdem. Byli na dziesiątkach jego meczy, ten (chociaż, jak dotąd, najistotniejszy) niezbyt go już obchodził.

Walczył o to całe życie i pewnie, cieszył się z tego sukcesu, ale bardziej niż Quidditch interesował go teraz Cas-znowu, po szesnastu latach, znalazło się coś ważniejszego od sportu. Ta jedna noc czy rozmowa w areszcie nie naprawiły wszystkiego, jeśli faktycznie mieli próbować, muszą się bardziej do tego przyłożyć, ale przynajmniej był na to gotowy. Chciał się przykładać.

Odebrał Castiela z aresztu, czekał grzecznie, aż ten dostanie z powrotem telefon i różdżkę, po czym ruszył z nim na niższe piętra budynku, by dostać się do Anglii tak, jak ostatnio. Trzymał obie ich torby, uparł się, bo to Cas miał nieść transport do Londynu, chociaż to drugie zadanie było o wiele mniej uciążliwe, niż targanie dwóch bagaży.

Nie rozmawiali, gdy szli do hali, chociaż Dean próbował wymyślić jakiś temat. Bezskutecznie. Nie należeli do ludzi, którzy od razu przegadaliby pół dnia, zwłaszcza Cas nie należał, nie po tym, jak ledwo co sobie kilka spraw wyjaśnili. Milczenie było prostsze, bo żaden z nich nie wiedział, gdzie mają zacząć.

-Novak, Winchester.-brunet odchrząknął, podając swoją różdżkę do identyfikacji i przeczesując włosy dłonią.-Do Ministerstwa w Londynie.

Pracownik przytaknął, oddając mu przedmiot i wskazując na pole.

-Dwadzieścia, trzydzieści sekund. Otworzą wam kominek.

Stanęli znów w odpowiednim miejscu, Cas złapał go za nadgarstek, uśmiechając się nerwowo, gdy Dean na niego zerknął: równo przy zerze w odliczaniu przeniósł ich do Ministerstwa, zaciskając dłoń nieco mocniej, gdy ścisnęło ich w czasoprzestrzeni.

Wylądowali w odpowiednim kominku, kaszląc, gdy wychodzili z zielonych płomieni-pracownicy sprawdzili ich różdżki i puścili dalej. Teraz musieli iść już piechotą.

Wyszli przez metro, wyjątkowo ciche, jak na Londyn-Cas w końcu zabrał od niego jedną torbę i bez słowa poprowadził odpowiednimi ulicami. Piękny dzień, słońce, odrobina jasnych chmurek. Prawie szczęście.

-Zrobimy zakupy teraz, czy wieczorem?-zapytał go przez ramię niebieskooki. Ledwo minęła trzynasta.-Mam w domu wodę, może Gabe coś przyniósł.

O, ChildrenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz