Rozdział 1

176 9 1
                                    

America Singer

- Jak możesz opowiadać takie bzdury! - rzuciłam zawinięte w płótno, poobijane florety na kamienny podest i wbiegłam do izby. Byłam okropnie rozwścieczona. Matka westchnęła i odłożyła rozgrzaną patelnię z powrotem na ogień.
- Uspokój się, córciu.
- Nie będziesz dyktowała mi całego mojego życia, a co dopiero rozpowiadała o nim dookoła! Doskonale wiesz, że Aspen jest dobrym człowiekiem...
- W tych czasach dobroć nie wystarcza - zdecydowanym głosem przerwała mi. Wiedziała, że jak nie odpowie pociskiem, rudowłosa gorączka zacznie wyrzucać ciężkie bomby.
- Nie chcę być częścią ani tych czasów, ani twojego chorego wymysłu. To nie cholerne średniowiecze!
- Czy ty naprawdę nie widzisz, co się dzieje wokół? Mamy wojnę, dziecko! Nic poza tym. A ty musisz teraz zadbać o przyszłość. Ona jest przeciwko Tobie. - zgasiła ogień w palniku i zręcznie przełożyła potrawę na talerze.
Wiedziałam, że bała się. Bała się o życie swojej córki najbardziej na świecie. Chciała, żebym była realistką. Kota był tego najlepszym przykładem. Odkąd pamiętam chciał się wyrwać z tej przygnębiającej rzeczywistości, zająć się swoją pasją i zasmakować nowobogackiego życia imprezowicza. Nasz kraj, choć potężny i stosunkowo młody, zmagał się z wieloma problemami. Pomijając ciągnącą się w nieskończoność wojnę z Nową Azją, która co roku zabierała wielu młodych mężczyzn, zmagaliśmy się z większym problemem - rebeliantami. Nie byłam do końca pewna ich motywu działań, ani celu, ale jednego mogłam być pewna. Stanowili zagrożenie i za wszelką cenę chcieli obalić niesprawiedliwy system klasowy rządzący Illeą. A ich najczęstszymi działaniami okazywały się ataki na pałac rodziny królewskiej. Zdarzały się również napaści na budynki instytucji państwowych, niekiedy również samochody należące do Dwójek oraz Trójek podpalano.
Rozkładając sztućce zmęczona matka zawołała wszystkich do stołu. May i Gerad niezgrabnie usiedli w kącie. Wzięłam głęboki wdech i próbując utrzymać nerwy na wodzy, usiadłam na drewnianym, skrzypiącym krześle najbliżej wyjścia, najbliżej przestrzeni do oddechu. Naprzeciw matki. 'Niech nawet nie myśli, że cokolwiek przełknę.' Ścisnęłam sztućce w obydwu dłoniach, moje kostki zbielały.
Wszyscy doskonale wiedzieli, co się święci. Ojciec bezszelestnie wcisnął się przy rogu stołu i wpatrywał się w swój pusty talerz ponurym wzrokiem.
- Co mam zrobić? - nie pozwolę znów zakończyć tematu jak gdyby nic się nie wydarzyło.
- Jedz, bo nie będę już dzisiaj gotowała. - kolejne zbycie.
- Doskonale wiesz, że wyjdę za Aspena czy tego chcesz czy nie. - odłożyłam widelec na talerz w całkowitym skupieniu.
- Ojciec powiedziałby ci dokładnie to samo - lekko się zaśmiała. Bomba wybuchła.
- Tata! - Podniosłam głos tak, że wszyscy przy stole całkowicie skamieniali. - Tata zawsze chciał mojego szczęścia! Nie masz prawa mnie tak szantażować!
'Proszę, tato, powiedz coś.' Błagałam w myślach. Siedzieliśmy nie mogąc się poruszyć, jakby każda naelektryzowana cząsteczka powietrza miała nas dotkliwie poparzyć.
- Przystąpisz do Eliminacji. - wyrzucił zrezygnowanym, ale i zdecydowanym głosem.
Cisza jaka zapadła, pozwoliła usłyszeć podmuchy wiatru za oknem. Każdy ostatni, spadający właśnie liść stawał się jawnym świadkiem napięcia, z dala od niego, z dystansem, dającym swobodę spadania. Żadnego oddechu. Tylko suchy, łagodny wiatr. Już nie byłam nawet pewna, czy to kłótnia, czy komedia. Czy może sen.
- Tato, czy to nie jest... - May nieśmiało podjęła się mojej obrony.
- Prosimy Americę tylko o to jedno. - matka przerwała jej stanowczo. A więc była to realna propozycja. Albo raczej wyrok... Do tego tak spokojny, tak niepodobny do najukochańszej osoby, która zawsze stała po mojej stronie.
Ostrożnie wstałam od stołu. Spojrzałam w swoją nietkniętą porcję risotto z obojętnością. Eliminacje były ostatnią rzeczą, której spodziewałam się usłyszeć. I w dodatku z ust taty. Oczywistym było, że nie było szansy na wybór mnie jako kandydatki do tego bzdurnego show - z absolutnie wszystkich młodych dziewczyn z całego kraju? Banalna umowa wydawała się wręcz podchwytliwa. Uśmiechnęłam się do matki, wydychając ostatni płomień swojej zawziętości.
- Pójdę się przejść. - zmęczonym krokiem wyszłam z jadalni, przewiesiłam swój mały rynsztunek przez ramię i przecisnęłam się bocznym wyjściem, kierując się w stronę lasu.
- Chociaż ty zejdź mi z drogi - warknęłam w złości na kota. Ze swoim atramentowo czarnym połyskiem i wielkimi uszami Sealer wyglądał i zachowywał się bardziej jak nietoperz. Leżał rozciągnięty na furtce ze starych bali, z głową i ogonem do dołu. I - jak to kot - pretensjonalnie mnie zignorował. - No złaź, proszę. - Zepchnęłam go na ziemię, ale on jeszcze zdążył wbić swoje ostre pazury we wnętrze mojej dłoni. - Auć! Ty niewdzięczny kocurze! Nie licz na nic przy jutrzejszym śniadaniu! - ledwie pisnęłam i wyszłam wcześnie na spotkanie.

Ściemniało się już. Moja matka wiedziała, że mnie nie powstrzyma. Byłam jej jedynym dzieckiem, które tak chorobliwie narażało się na każde możliwe niebezpieczeństwo. Choć nie zawsze chodziło tylko o mnie. Rudowłosa, drobna dziewczyna zawsze umykająca kłopotom pakując się w inne. A ona bezustannie martwiła się. Jakby przeoczyła fakt, że staję się dorosłą osobą. Poza tym - nigdy nie byłam aż tak zdecydowana. A może zbyt ostra dla nich wszystkich? Znałam intencje swojej matki. Intencje, których w żadnym wypadku nie mogłam zrozumieć.
Prędko mijałam szmaragdowe wzgórze, wkraczając miękko do sosnowego lasu. Intensywnie zielony mech amortyzował szybki marsz i rozbujałe emocje, które na przemian buzowały i opadały. Nie było nikogo w pobliżu. Ptaki zaczęły wyśpiewywać swoje ostatnie pieśni, żegnając dzień i powolnie zachodzące słońce. Nisko opadające promienie boleśnie raziły mnie w oczy. Przez całą dotychczasową drogę bawiłam się srebrnym naszyjnikiem z zawieszką w kształcie słowika. Zagadką było, dlaczego ten tik był taki uspakajający. Jeździłam delikatnie palcami to z jednej, to z drugiej strony drobnej blaszki. Szczególnie po maleńkiej skazie, która jakby się przyjrzeć, przypominała gwiazdkę. Skupiona na tej czynności, nie zauważyłam cichej obecności chłopaka.
- Jesteś dziś wyjątkowo rozchwiana. - Aspen stał oparty o starą brzozę.
- Wystarczy mi na dziś tych zaskoczeń. - wystraszona użyłam bardziej łamiącego się głosu niż zamierzałam. - Choć ty mógłbyś uszanować moje nerwy. - rozbawiony chłopak zbliżył się do mnie. Wbił wzrok w moje swobodnie opadające włosy. Niesamowicie czerwieniły się i niemal wibrowały. Musnął lekko zakręcony kosmyk zewnętrzną częścią dłoni. Przepracowanej dłoni, która samoistnie drgnęła przy delikatnym dotyku.
- Myślę, że mam coś, co je ukoi. - uśmiechnął się życzliwie i wyjął spod kurtki mięsisty pęd białej azalii.
- Skąd masz takie cuda? Jest jesień. - uniosłam trzymające mlecznie biały kwiat dłonie do twarzy. Przyjemny, silny zapach rzeczywiście podziałał kojąco.
- Nie zdradza się źródeł.
- Paskudny jesteś, wiesz?
- Nie ma to jak miłe słowo na dobranoc. - zaśmiał się i podążył za ognistymi falami. Choć nie był do końca pewny czy to one go przyciągają, czy sam nimi promienieje do dziewczyny.

Domek na drzewie znajdował się tuż przy piaszczystym klifie, skąd widać było płytką dolinę rzeki. Rozpoznaliśmy lisa, który co wieczór skradał się do naszego sekretnego miejsca. Przyciągały go zapachy ostatnich kawałków ciast, chleba i naszej czułej miłości. Jak tylko nas usłyszał, spłoszył się i zniknął w krzakach jaśminu.
Usiedliśmy skuleni naprzeciw małego okienka i zaczęliśmy podziwiać feerię kolorów ostatniego bezchmurnego nieba.
- Nie przyniosłam nic dla ciebie. - wyznałam skruszona, zwracając się w stronę ukochanego. Jego rozweselona twarz nie była w stanie ukryć zmęczenia. Napięte usta wyraźnie kontrastowały z anielsko jasnymi oczami. Wiedziałam, że jest mój. Bezgranicznie. Dotknęłam jego ostrego od zarostu policzka.
- Karmię się twoim blaskiem - wyszeptał.
- Nie przesadzaj. - zaśmiałam się i wtuliłam ciężką głowę w żylaste ramiona. Przykrył mnie skrawkiem męskiej koszuli. Objęci czekaliśmy na wyrok. Było czuć, jak wisi nad nami, w bezpiecznej odległości, głęboko, w rozmytych jeszcze myślach.
- Matka chce, żebym wzięła udział w Eliminacjach. - 'Zejdź na ziemię, dziewczyno.' Aspen wydźwignął mnie i usadził naprzeciw siebie.
- A ja się z nią pierwszy raz zgodzę. - wyznanie przerodziło się w konfrontację.
- Czy wy wszyscy oszaleliście? - Byłam skołowana.
- Mer, proszę cię, to tylko głupie losowanie. - zawsze zwracał się do mnie Mer, gdy byliśmy całkiem sami. I całkiem bezbronni.
- O mój Boże. Ty naprawdę chcesz mnie tam? Po co ja tu jestem? - zirytowana zaczęłam wiercić się i wygrzebywać, ale Aspen chwycił mnie za ramiona i z powrotem usadził w niewygodnej pozycji. Patrzył mi prosto i blisko w twarz.
- Mówię tylko, że to żaden błąd. Albo się dostaniesz i wreszcie znajdziesz się w odpowiednim miejscu albo...
- W odpowiednim miejscu?! Jesteś niewiarygodny. Ty jesteś moim jedynym miejscem, rozumiesz?
- Jestem opcją równie wartościową co ta cała królewska maskarada.
- Jesteś jedynym rozwiązaniem! - położyłam błagalnie palce na jego zimnych ustach. Nasze czoła zetknęły się, jakby miało to uchronić nas przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Minęło parę minut. Już było po zmroku.
- Obiecałem ci, że zrobię wszystko, żeby było lepiej. Musisz mnie puścić. - ostrożne, dokładnie wyważone słowa wydostały się z niego z niebywałą trudnością.
- O czym ty mówisz? - Niespodziewanie poczułam kłujący chłód w sercu. Chłód, który ma swoje źródło.
- Pójdziemy wyżej.
- Aspen... - rozchylił moje bezbronne ręce i zdecydowanie zetknął swoje obolałe wargi z gorącym policzkiem. Były duże. Szybko odnalazły drobny kącik różanych ust i utonęły w nim z uderzającym zapamiętaniem. Zapamiętaniem, które miało mi starczyć jeszcze na długi okres.

The Nightingale {Selection Retelling - Rywalki}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz