Marlee Tames
'Diamenty, samochody i stosy pieniędzy zawsze ociekają krwią i łzami. Czasami tych, którzy je posiedli. Zwłaszcza, gdy puls przyspiesza i nagle zaczynasz się dusić, bo ktoś odebrał powietrze. Ktoś zimy jak lód. Znał cenę wszystkiego tylko, że chciał, żeby ktoś inny ją zapłacił.'
Wynurzyłam się z wody. Mój oddech zostawił ślad na skandynawskim powietrzu, przenikającym chłodem. Blada kraina dookoła zdawała się samotna, wolna i niedająca się nikomu odkryć.
Mgła powoli opadała ujawniając półwidoczną ścieżkę, przysypaną śniegiem. Owinęłam się ręcznikiem przeszłam z lodowego królestwa do drewnianego domku, oddalonego o kilka kroków.
-Do ciebie. - od razu podszedł do mnie wysoki blondyn z słuchawką w dłoni. Zanim mi ją przekazał szepnął tylko ze swoim twardo-wschodnim akcentem: "typ nie jest zachwycony".
-Dzięki Gleb. - Spojrzałam przelotnie w szaroniebieskie oczy chłopaka i wzięłam słuchawkę, z dość jasnym przekonaniem, co do dzwoniącego.
-Jak się masz, szefie?
-Och, cudownie, uwielbiam być wzywany na dywanik do premiera, żeby tłumaczyć się który z moich agentów i dlaczego skasował rządowy samochód wart bagatela półtora miliona. - wyrzucił w angielską ironią gruby głos z słuchawki.
-A ja uwielbiam powstrzymywać afery rządowe pomiędzy mocarstwami atomowymi. - odbiłam bez namysłu. Bez przerwy toczyliśmy z tym staruszkiem grę na przymówki. Cały czas pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego szef MI6 pozwalał świeżej agentce zwracać się do siebie w taki sposób. Być może byłam jedyną osobą, która odważyła się rozpocząć taką zabawę.
Wysłuchałam jego narzekań, w których ćmiła się nutka gratulacji i przeszliśmy lapidarnego omówienia mojej kolejnej akcji. Złapałam większość słów, ale mój niebieskooki przyjaciel uporczywie mnie "rozpraszał".
-Nie powiem ci więcej przez telefon. Bądź za 3 godziny w moim gabinecie po szczegóły i dodatkowy sprzęt.
-To raczej nie będzie możliwe... - zaczęłam łagodnie jak owieczka.
-Co masz przez to na myśli?
-Powiedzmy, że musiałam domknąć misję w St. Petersburgu do końca. - próbowałam nie mówić takim tonem jakby Gleb składał w tej chwili pocałunki na mojej ręce, lubieżnie zbliżając się do szyi.
-Wysyłam po ciebie awionetkę, znasz miejsce.
-Obawiam się, że oddaliłam się nieco od Petersburga na mały urlop. - kontynuowałam pospiesznie. - Do Vågland.
-W piątek o 12.00 widzę cię na głównym lotnisku w Paryżu. - wypowiedział rozkaz z resztkami swojej cierpliwości. Bez zbędnych dopowiedzeń odłożyłam słuchawkę.
-Uciekasz mi?
-Bez obaw, jeśli znowu będę odwiedzać Rosję, to cię znajdę.
-Jesteś pewna? Dobrze mi idzie ukrywanie.
-A mnie dobrze idzie szukanie...Szybka zmiana klimatu była całkiem łatwa. Zdążyłam już dogłębnie poznać 3 rzeczy, które najbardziej czuć w Paryżu - świeże wypieki, wino i muzykę. Jakiś niespotykany charakter tego miejsca kazał mi do niego ciągle wracać. Znalazłam chwilę na spacer, a potem skierowałam się z powrotem w stronę pracy. W zasadzie nie dowiedziałam się od szefa niczego nowego. Otrzymałam dokumenty na francuską dyrektor banku o imieniu Léa Avignon i zwięzły rozkaz o takim kształcie:
"Ponowne otwarcie linii Orient Expressu to wielkie wydarzenie. Minęło ładnych parę lat od "incydentu z San". Pal licho sam pociąg, to będzie miało olbrzymie znaczenie dla integracji nowej Europy. Hrabia DeVascoux miał przebyć całą trasę i dostarczyć ostateczny wzór paktu o współpracy, żeby dopełnić aktu "odrodzenia dawnej Europy o współczesnym kształcie" i takie tam wizerunkowe manewry. Problem w tym, że w ostatniej chwili zaniemógł i oddelegował swojego syna, który ma reputację, jak by to ująć... lekkoducha. Powierzam ci zadanie upewnienia się, że Marc DeVascoux zakończy to pomyślnie."
Odczytałam go jeszcze zwięźlej - zostajesz nianią, dopilnuj, żeby jakiś rozpuszczony kołek dowiózł dokumenty (i najlepiej siebie) w jednym kawałku do Konstantynopola. - zapowiada się przewspaniale.
Mój "kołek" okazał się prawie 30-letnim brunetem w białym swetrze McQ, zdradzającym wygląd bogatego bawidamka. Z przyzwyczajenia rzucał na prawo i lewo z egzaltowanym francuskim akcentem przypadkowe "très bien". Zastałam go w zaskakująco spokojnym zakątku z filiżanką kawy. Jako Léa Avignon miałam być jego towarzyszką podróży i dałam mu chłodem spojrzenia jasny sygnał, że bynajmniej nie jestem tą rolą zachwycona. Jego neseser na dokumenty był wzmacniay i podwójnie zabezpieczony kodem więc założyłam, że nie ma się o co martwić... do czasu.
Wieczorem, mój relaks został brutalnie przerwany.
-Mamy problem. Chodź.
-Gdzie się podziały pańskie poranne grzeczności? - rzuciłam odkładając szczotkę.
-Nie czas na to, madame. Wiesz coś o sprawie San, która zatrzymała Orient Express na całą dekadę? - wyciągnął mnie z przedziału i prowadził ostrożnie wzdłuż korytarza.
-Wiem, że pewni ludzie na tym sporo zarobili.
-Otóż to. Santrolli Potrin zameldował się po drugiej stronie, ale były mgliste podejrzenia, że może mieć następcę. - tłumaczył pośpiesznie, półszeptem. Cały czas prowadził mnie jedną ręką, trzymając w drugiej teczkę. - I niestety to się potwierdziło. Pasażer z 8 wagonu, nazwiskiem Torres, to San junior, który chce odzyskać rodzinną spuściznę. Właśnie dostałem ostateczny telefon.
-Na co trzeba się przygotować? - zapytałam w końcu z rosnącym niepokojem.
-Godzinę temu ukradli mi pakt jednościowy.
-Co proszę? Przecież masz go ze sobą. - zatrzymałam się. On szybko chwycił mój nadgarstek, wymachując teczką w drugiej dłoni i kontynuował drogę.
-Ojciec kazał mi nosić ze sobą tą cholerną teczkę, żeby odwrócić uwagę od prawdziwego aktu zapisanego na dyskietce, schowanego w kabinie.
Przemilczał moją uwagę o tym, że najwyraźniej nie przyszło mu do głowy powiedzenie mi o tym kiedy był dobry moment. Dobry czyli właściwie każdy przed faktem dokonanym w tym momencie. Przerwał na chwilę i skłonił się z pełną galanterią, kiedy mijała nas jakaś młoda pasażerka. - Póki San junior jej nie odtworzy jest dobrze. - dodał ciszej.
-A jak odtworzy?
-Na czarny rynek trafią szczegóły planów, które powinny pozostać tajne.
Zatrzymaliśmy się przed otwartą kabiną, przez którą najwyraźniej przeszło tornado.
-Co tu się...
-Od razu zniszczyłem wszelki sprzęt elektroniczny. Młody San na razie nic nie odtworzy, ale dyskietki jak nie było, tak nie ma.
Zabraliśmy się do szukania bez słów. I niestety bez sukcesu. Zawiasy w drzwiach, zewnętrzne tyły szuflad i wszystkie najsprytniejsze kryjówki były puste.
Kazałam załamanemu hrabiemu Marcowi przygotować się na jutro. Sama musiałam poukładać sobie dalsze etapy działania. Powiedzmy sobie szczerze: spieprzyłam to.
Przebrałam się w długą, purpurową suknię i dopracowałam wieczorowy strój do przyciągającej perfekcji. Jedyna sensowna rzecz do zrobienia w tym momencie to rozeznanie się w pasażerach.
Godziny spędzone pomiędzy różnymi kręgami arystokratów i oligarchów, rzeczywiście pozwoliły mi zebrać wiele ciekawych informacji. W niektórych kulturach np. bardzo duży nacisk stawia się na symbolizm języka. U niektórych sentyment ma cały czas charakter ponadczasowy. Są kręgi, które mają w swoich strukturach tak sztywne zasady, że tylko mocny alkohol potrafi je naruszyć. Cóż... nikt nie był przydatny w kontekście Sana, ale nie powiem, żebym zmarnowała czas. Zdałam sobie sprawę, że jadę w pierwszym od lat Orient Expressie jako VVIP. W pewnym sensie tworzę historię. Wypadało by odwrócić karty w dobrą stronę.
Olśniło mnie. Błyskawicznie zostawiłam drinka i skierowałam się do drzwi. Hrabia DeVascoux, był przygnieciony poczuciem klęski, kiedy mnie żegnał. Bardzo mu zależy na tym żeby odzyskać te dokumenty, za to San Juniorowi najbardziej zależy na pieniądzach. Czyli jeśli gdzieś się będą chcieli dogadać to w tylko tutaj.
Przemierzyłam kasyno, zastając przy największym stole wspomniany duet graczy. Oprócz nich siedział wietnamski biznesmen, wiekowy, ledwo domagający konsul i dwóch brytyjskich (chociaż sądząc po akcencie raczej Walijskich) dygnitarzy.
Usiadłam obok, poznanej wcześniej panny Carew, która z chęcią opisała mi dotychczasowe rozgrywki. Obserwowałam dłuższy moment. Podliczyłam, ile Hrabia Marc stracił w poprzednich rozdaniach - niedobrze. Łącząc to z chaotycznym stylem gry - bardzo niedobrze.
Prześledziłam płynne ruchy jego wysokiego, ciemnookiego przeciwnika. Siedział bardziej jak kamienna statua niż człowiek.
Podczas kolejnego rozdania pozostała tylko trójka graczy. Tępo zwolniło się do męczącego dobijania ostatnich żywych zdecydowałam się wkroczyć.
Otulona satynową miękkością ruszyłam w stronę towarzysza, żeby złożyć mu wymowny pocałunek na szczęście na policzku i tym samym stworzyć idealną okazję do wyszeptania mu wprost do ucha:
-Wchodź za wszystko, on nic nie ma.
Marc zgodnie z instrukcją podwoił pokaźną sumę. Szczerze to cholerne ryzyko przy trójce waletów. Wietnamczyk od razu spasował. Nie krył zresztą tego zamiaru od kilku minut. Pewnie czekał na cud. Cała uwaga przeniosła się na Sana. Sprawiał wrażenie twardego, nie do przełamania. Wreszcie odpuścił. "Jest!"
Po obrocie szesnastomilionowymi żetonami nastąpiła przerwa. Zgodnie ze zwyczajem kilkugodzinnej przerwy, tłum przeniósł się do części restauracyjnej, żeby rozkoszować się życiem nocnym.
-Skąd wiedziałaś, że blefował? - zapytał Marc podchodząc od tyłu.
-Nie wiedziałam. - odwróciłam się z uśmiechem. - Za to wiedziałam, kiedy ty blefujesz, a kiedy nie. - się gnęłam po 2 kieliszki i kontynuowałam cicho. - Jak jesteś na dobrej karcie, to lewa brew ucieka ci do góry. To naprawdę czytelne dla wszystkich. Teraz też to zrobiłeś i San Jr. się przestraszył. Musiał uznać, że masz co najmniej mocnego fula. Załatwił się. Zdrowie! - wznieśliśmy kieliszki i zasmakowaliśmy wyrafinowanego różowego Veuve Clicquot.
-Wiesz, że ten szampan ma bardzo długi rodowód? Podobno pewna kobieta po przejęciu winiarni męża, usprawniła produkcję na szeroką skalę i mało tego. Wytworzyła całkiem nowy gatunek. Niepozorna, 27-letnia wdowa, teraz to La Grande Dame de la Champagne. Jesteś uosobieniem tego szampana Léa.
Chwila świętowania w tej nienajlepszej sytuacji wyszła nam na dobre, ale cały czas nie traciłam orientacji na cel. W pierwszej kolejności przejrzałam Włochów. Niektórzy faktycznie mogli być powiązani z Sanem, natomiast moją uwagę przykuła tajemnicza dziewczyna, którą raz widziałam w towarzystwie naszego celu. Była sama i absolutnie gotowa na kilka drinków, a nawet więcej niż kilka. Po 20 minutach byłam bogatsza o nowy plan.
-Marc, chodź do mnie. - szepnęłam jak tylko dziewczyna wyszła do toalety. - Zmieniamy zasady gry... Musimy mieć coś więcej niż pieniądze do obstawiania. - patrzyłam, jak trzydziestolatek wstrząsa głową i nastawia się zupełnie rzeczowo do sytuacji
-Co mam robić?
-To dziewczyna Sana. - widocznie dopiero dzisiaj jej nie upilnował i dał wyjść tutaj - Ma na imię Cinzia, pochodzi z jakieś małej mieściny na Sycylii. Wyciągnęłam od niej jakieś bzdurne skrawki na temat Sana, ale to głównie ekstatyczne wyrażanie swojej "miłości od pierwszego wejrzenia."
-Widziałem ją. To jakaś małolata.
-Uciekła z domu po 17-stych urodzinach i teraz sądzi, że znała mężczyznę swojego życia. Z resztą nieważne. - przyspieszyłam, gdy spojrzałam na zegar. - Chcę żebyś ją oczarował i zabrał do kabiny jak już będzie się ledwo trzymać na nogach. Ja zajmę twoje miejsce przy stole i będziemy mogli trzymać Sana pod kluczem.
-To może być zwykła dziewczyna do towarzystwa. Skąd pomysł, że boss Włochów się nią w ogóle przejmie?
-Dał jej bransoletkę wiecznej miłości od Cartiera. Na świecie zostało może z 10 oryginalnych zestawów. Kimkolwiek ona jest, musi być dla niego ważna. A.... jeszcze jedno masz ją związać i pilnować. Nie zrób jej tylko krzywdy. Nie możemy nawalić po raz drugi. Jasne?
-Cóż takie zachowanie nie przystoi dżentelmenowi.
-Udam, że nie słyszałam...
-Przecież żartuję. – zwrócił się na moje przewracanie oczami – Będę pierwszorzędnym szpiegiem. Ale może nadasz mi nową tożsamość na przykład Aldolfo Stefano de la...
-Pozwól, że ci przerwę, mon cher. – czas nas gonił, a ja zacząłem sobie przypominać, że mam do czynienia z kimś kto ma w genach udawanie, że zna się na wszystkim tylko dlatego, że wysławia z salonowym akcentem i głupkowatym uśmieszkiem. Westchnęłam przelotnie. – Jeśli ktoś jest niewprawiony to najlepiej przyjąć imię podobne do prawdziwego, bo jeśli się zapomnisz i przedstawisz się tym prawdziwym to możesz odchrząknąć i powiedzieć, że się przejęzyczyłeś. To taka dygresja. Najważniejsze: zachowuj się normalnie!
Kołek DeVascoux zabrał się do wykonywania swojego zadania jak tylko Cinzia wróciła. Całkiem zręcznie podsuwał jej kolejne koktajle. Dziewczyna z całą pewnością nigdy nie widziała takich stosów, mieniących się kryształowych kieliszków. Marc był kiepskim pokerzystą, ale wytrawnym znawcą sztuki flirtu. W końcu dziewczyna z rozstrzelanym na wszystkie strony spojrzeniem, udała się z nim do wyjścia. Jeszcze przez chwilę obserwowałam jak wsparta z jednej strony ramieniem Marca, macha swoją cekinową torebeczką. Upewniłam się, że wszystko gra po czym spokojnie ruszyłam w stronę kasyna. Jakby wszystko było na swoim miejscu.
Do kolejnej gry zostały bez mała 2 godziny. Przeszłam się na rekonesans do krupierów. Mają co prawda specjalnie strzeżoną strefę ze zdeponowanymi pieniędzmi i dokumentami, aczkolwiek obecność filuternie uśmiechającej się brunetki z kieliszkiem w martini, która chciała zobaczyć „co robią panowie od kasyna", nikomu nie przeszkadzała. A już na pewno nie była uznana za zagrożenie po słowach „kasyno – jakie śmieszne słowo". Panowie pokazali mi wzmacniane szuflady depozytowe. Byli nawet dość przyjacielscy, żeby pokazać mi kilka zdeponowanych rzeczy. Oprócz pieniędzy i biżuterii, ktoś zdeponował płaski kuferek. Był bogato zdobiony, ale jego właściwa wielkość nie różniła się pewnie od etui na pióro.
-Ale ładnie się świeci! – wzięłam szkatułkę chichocząc. Złote wypustki były częścią skomplikowanego wzoru. Z przedniej strony z małymi kropeczkami, z drugiej z zawijasami... żadnego widocznego otwarcia. Strasznie dziwne. Potrząsnęłam przedmiotem, żeby usprawiedliwić moje może zbyt długie badania. – Wygląda jak pozytywna pozytywka... hihi, pozytywka... pewnie jest droga... albo nie.
Jeden z krupierów szturchnął drugiego i powiedział na tyle cicho, żeby "pijana" dama nie zauważyła: -41 to zdeponował, miało być w sejfie...
Zakręciłam się jeszcze chwilę po pomieszczeniu i udało mi się „przypadkiem" wpaść na kolumny z żetonami i jednego z krupierów.
-Ojej, przepraszam Panowie. Może pomogę. – schyliłam się, żeby strącić jeszcze kieliszek z ławy. – Och, przepraszam, może...
-Nic się nie stało. Może pójdzie pani zaczerpnąć świeżego powietrza. Kolega może pani pomóc. – odpowiedział czterdziestolatek, który z całą pewnością nie zauważył, że jego kieszeń jest lżejsza o pęk kluczy.
-Nie trzeba. Przepraszam jeszcze raz.
Zostawiłam mężczyzn pogrążonych w ukrytej panice i czym prędzej udałam się do kasyna, żeby upewnić się co do moich podejrzeń.
-Przepraszam. Chciałabym przekazać to graczowi nr 41. To jego talizman. – podeszłam do starszego consiergea z przypadkowym breloczkiem w kształcie wieży Eiffla. Ta podszyta ironią oczywistość nie miała znaczenia, teraz kiedy graliśmy w otwarte karty. Czekałam przy otwartych drzwiach dłuższą chwilę.
-Pan z nr 41 jeszcze nie zasiadł do stołu, madame. – oznajmił z powrotem pracownik, na co prawie się wzdrygnęłam. Zaraz miała się zaczynać gra. Rzuciłam się w stronę przedziałów sypialnych.
Wbiegłam ostatnią sekundę przed tym jak San w szale walki miał roztrzaskać lampę na potylicy Marca. Mocno wykręciłam mu rękę od tyłu, ale był z nim jeszcze jakiś mężczyzna, który się na mnie rzucił. Na podłodze nie mogłam użyć siły, więc wytrząsnęłam lewą szpilkę ze stopy i zaryzykowałam manewr na bok. Wyślizgnęłam się na 0,01 sekundy, żeby chwycić but i udało mi się wbić go w szyję napastnika.
'Loubutin faktycznie robi zabójcze szpilki'
Rozległ się trzask szyby. Obydwoje nie dawali za wygraną. Szarpnęłam Sana i sprzedałam cios w żebro.
-Bierz dziewczynę! – krzyknęłam. Hrabia rzucił się do rozwiązywania szamoczącej się. Udało mu się ją porwać za drzwi.
-Nie ze mną te numery! – wydarł się San
Dostałam paskudny cios z nogę. Przeciwnik przeskoczył i wybiegł. Oczywiście nie czekałam.
Dobiegał do końca, a ja dałam z siebie wszystko. Z rozbiegu złapałam się rury nad głową i z pełnym rozpędem, znokautowałam faceta. Nie dawał za wygraną. Po ciosie w żebro złapał mnie za włosy, musiałam się przyblokować. Wymanewrowałam w stronę przesuwanego wejścia. Cinzia, miotająca się z rękach Marca krzyczała. Machała roztrzepanymi włosami, a z jej ubrania wysunął się naszyjnik. Byłam gotowa. Coś w wyrazie twarzy Sana było brutalnie obrzydliwe. To taki wstrętny typ rozpasania. Trzasnęłam prosto w piszczel, potem w brodę mężczyzny, przlgniętego do ściany.
-Kim ty jesteś? – wykrztusił San
-Kim zechce.
Gdy San chwycił za drzwi i otworzył pędzący krajobraz dla naszych oczu Marc zamarł. Jego zakładniczka rzuciła się nieskoordynowanie na ścianę. Było widać jedynie jej jasne loki i wplątany w niezupełnie znikąd wisior z podłużnym ozdobnikiem.
-O nie! Nigdzie się nie wybierasz – krzyknęłam do Sana, ale ten odparł mój kolejny cios.
-Zostaw ją! – Marc zaszarżował, a San był zmuszony przyjąć cios prosto w twarz. Poczułam, jak zbliża się do nas zimny wiatr zza otwartego wejścia. Uderzyłam łokciem w jego ramię. Miałam w głowie, żeby zadawać ciosy, które unikną Cinzi. Jęknął, po czym obrócił się błyskawicznie. Jego uśmiech był tak przebiegły. Idealnie współgrał z czynami. Szarpnął dziewczynę za tył naszyjnika, po czym boleśnie przeciągnął do siebie i odpychając Marca na bok, dał długi skok. Wyjrzeliśmy za nimi, ale pociąg jechał znacznie za szybko.
-Co teraz? – łapaliśmy oddech, patrząc po sobie. Stało się dużo nieprzewidzianych rzeczy.
-San zostawił dyskietkę w zamkniętej szkatułce, ale nie otworzymy jej bez klucza. – oznajmiłam. Zresztą tam w ogóle nie było miejsca na klucz. Same ornamenty, kropeczki, wgłębienia... To jest to! Mój wyraz twarzy z miejsca się zmienił.
-Idź do kasyna i nie spuszczaj oka z Krupierów, spotkamy się w mojej kabinie za 5 minut. -Jeśli miałam rację to szczęście odwróciło się w naszą stronę. Dzięki skradzionym kluczom wyniosłam szkatułkę bez problemu.
Byłam tak pochłonięta, że zapomniałam o obecności hrabiego, pomimo ciągłej rozmowy z nim.
-Myślisz, że schował moją dyskietkę tutaj? Gdzie to się otwiera?
-Taką mam nadzieję. – przekopywałam się przez ubrania w walizce, odpowiadając. – Kiedy szarpałeś się z Cinzią... błysnęło mi coś dziwnego na jej szyi... wcześniej musiała chować to pod ubraniem. To był kluczyk do bransoletki. Chodzi mi o ten kształt.
-Wiem o co chodzi. -przerwał w szczerym zamyśleniu. – Ta bransoletka miłości jest zamykana czymś w rodzaju specjalnego śrubokrętu.
-Myślę, że ta szkatułka, została wykonana na zamówienie, żeby otworzyć ją właśnie takim kluczem. Widzisz te wgłębienia? – wskazałam na ozdobne punkty, w których znajdowały się dziesiątki, ale tylko kilka z nich było pogłębione. - San, dając bransoletkę ze śrubokrętem w prezencie swojej dziewczynie, ukrył to na widoku i zapewnił ochronę 24/7, sprytnie.
-I sprytnie z nimi uciekł. Nie mamy szans na otwarcie tego czegoś, skoro Cartier już nie wypuszcza tych bransoletek. Jeśli oryginały są tak rzadkie jak mówiłaś to pewnie należą do topowych bogaczy świata ewentualnie do elit złodziejskich.
-W rzeczy samej... odwróciłam się dystyngowanym ruchem, aby zaprezentować rozmówcy cienką złotą bransoletkę i mały śrubokręt spoczywające na aksamitnym podszyciu pudełka.
Byłam prawie zbyt zestresowana, żeby zacząć podejmować próby z dziurkami w szkatułce. Na szczęście „prawie". Za pierwszym razem nic, za drugim też, za 5 prawie się zaklinowało. Zaczęłam gasnąć. Wreszcie! Śrubokręt wzszedł idealnie, trafił na zapadkę i dał się przekręcić tak jakby był do tego stworzony. Udało się! To był ten trop. A w środku... była TA płytka.
W końcu mieliśmy dyskietkę w rękach. Dyskietkę, której pewnie nigdy byśmy nie stracili, gdyby mój kołek wykazał się większym rozsądkiem... Miałam wrażenie, że to wiedział, a nawet przez chwilę sam chciał powiedzieć. Z minuty na minutę to traciło na znaczeniu, gdy stopniowo obejmowała nas euforia. Marc obrócił mnie dookoła. Syknął z bólu po ostatnich ciosach, ale nie przestawał. Zatrzymał się niespodziewanie chwytając mój policzek. Spojrzał z napięciem, a w dodatku z beztroskością i ulgą wolnego ale rasowego kota dachowego, nawet z nutą adoracji. Właściwie zawsze tak patrzył...
-Co teraz? – zapytałam delikatnie
-Sam nie wiem – odpowiedział zbliżając swoje coraz bardziej ożywione oczy.
-Musimy zanieść tą szkatułkę do wagonu krupierskiego zanim się zorientują. I też zabezpieczyć danę. I takie tam. – ciągnęłam nieruchoma. Nie interesowały mnie nawet własne słowa.
-Nie psuj tego, dobrze?
Co więcej mogłabym powiedzieć o tamtych dniach w Expressie? Obeszło się bez małych włoskich mafiozów, to na pewno. Hrabia Marc zaproponował, żebym przedłużyła swoją wycieczkę i udała się z nim na wybrzeże. Może kiedyś... Tymczasem zmierzałam na spotkanie z moją ulubioną techniczką Hayz. Zgodnie z absolutnie wszystkimi stereotypami o kobietach-mechanikach nosiła flanelową koszulę jak żołnierz mundur. Również zgodnie ze stereotypami była wybitnie utalentowana i pracowała za trzech, żeby udowodnić, że jest równie wartościowe mężczyźni.
-Część jak podróż?
-Proszę o inny zestaw pytań.
-Mhm, rozumiem. Mam nadzieję, że na to właśnie czekałaś.
Na mojej dłoni złożyła kluczyki do przepięknego Chevroleta Corvette w błękitnym kolorze. Stambuł sam w sobie ma tak niesamowite kolory i kształty, że tylko przez szybę takiego cuda może wydawać się piękniejszy. Z tylnego skórzanego siedzenia ruszało się jakieś jasne futerko, a potem wydało się szczekanie.
-Vesper! – krzyknęłam gdy tylko rozpoznałam moją sunię – nie mogę uwierzyć że pozwolili ci ją przywieźć. Hazyz wzruszyła tylko ramionami. Wskazała mi kilka autorsko podrasowanych elementów i po krótkiej rozmowie, odjechała. Obiecała jeszcze że przekażę mój list do wysłania utajnionymi kanałami MI6. Wsiadłam za kierownicę, pogłaskałam Vesper za uchem i ruszyłam przed siebie. Byłam tak nieograniczona. W moim brzuchu nie było czuć motyli, a raczej fajerwerki. Wolność. Właśnie w takich słowach powinnam była to napisać w liście. 'Droga Americo, po tym wszystkim co się zdarzyło, lub nie zdarzyło, lub zdarzyło a nie powinno, wiem tylko tyle: było warto. W samochodzie rozległ się jazzowy rytm z radia, który zagłuszył powiedzenie tych słów na głos. Było warto.
CZYTASZ
The Nightingale {Selection Retelling - Rywalki}
Romance"Tylko ktoś kto nie ma nic do stracenia jest w stanie zmienić wszystko, Słowiku" Co by było gdyby America Singer nie wygrała Eliminacji? Jaką cenę ma walka o wolność, sprawiedliwość i prawdę? Jak będzie wyglądać życie dziewczyny, która próbuje odnal...