Rozdział 13

38 6 0
                                    

America Singer

Moją pierwszą misją w Angeles było przestudiowanie planu hotelu, w którym będę pracować. Drugą - zapoznanie się z repertuarem i próba ze starszą pianistką o imieniu Dawn. Miałam występować w największej sali restauracyjnej od środy do niedzieli po cztery godziny oraz podczas wydarzeń specjalnych. W niedziele - klasyki jazzu, w piątki więcej rozrywki. Na szczęście w większości liryczne ballady, które lubiłam najbardziej. Trzecią misją, którą Marletto określił mianem "priorytetowego priorytetu" było... kupienie mi nowych szpilek. Przyjaciel, nadzorując każdy detal moich przygotowań, w pewnym momencie zdecydował, iż lepiej wyjść boso niż pokazać się publiczności w moich starych brązowych czółenkach, toteż wszystko, co robił, rzucił w pierony i pognał ze mną na zakupy. Wariat. Dokładnie tak jak go zapamiętałam. Kiedy mieliśmy po trzynaście lat, pamiętałam,  jak poruszył niebo i ziemię, żeby naprawić mój zmasakrowany koczek tuż przed występem na letnim festynie. Od tego czasu zostaliśmy przyjaciółmi. Niestety na co dzień mieszkał daleko, a odkąd rodzice zaczęli go angażować w sprawy związane z hotelem, który w przyszłości miał przejąć, przestał spędzać wakacje u krewnych w Karolinie. Często pisaliśmy do siebie listy. Wciąż myślałam o nim jak o bracie.
Po kilku dniach przygotowywania się do mojego "oficjalnego życia", przyszedł czas na to, które powinno pozostać tajemnicą. W końcu mogłam pojawić się w głównej siedzibie rebelii, a ta przerosła wszelkie moje wyobrażenia. Pod niewielkim centrum handlowym znajdowało się praktycznie małe miasteczko. Marletto prowadził mnie przez sieć bezkresnych korytarzy. Każdy wyglądał nieco inaczej, mimo to zgubiłabym się bez przewodnika. Kręcili się ludzie pochłonięci swoimi zadaniami. Były też przestrzenie otwarte i drogi przelotowe, które powinny były ułatwiać orientację - bez skutku. Przystanęliśmy przed... windą.
- Gotowa, żeby zobaczyć pozostałe pietra?
- Pozostałe? - Aż się wzdrygnęłam. - Wieki mi zajmie zapamiętanie tego co jest tutaj. Ile jest tych pozostałych pięter?
- Raptem z osiem czy dziewięć...dziesiąt. - Widząc moje oczy wychodzące z orbit szybko porzucił żartobliwy ton. - Nie no spokojnie. Jest ich tylko kilka i większość nie jest tak duża. Ty na razie musisz znać tylko główne i treningowe. A teraz kod na zjechanie do hali: 7106547. To jeden z kodów których cię uczyłem. Pamiętasz? Kategoria: szyfry do wejść.
Przy windzie istotnie wisiał panel do wstukiwania cyfr, a sama winda swoją klaustrofobiczną ciasnotą potęgowała mój stres. '71...0... 5... a może 6, skup się, Americo, uczyłaś się tych kodów parę dni temu'.

Przedwcześnie ucieszyłam się na myśl o treningu. Po pierwsze: zero broni. Miałam się nauczyć samoobrony, a moja przeciwniczka była znacznie większej tężyzny. Niewiele pomógł zapał ani fakt, że teoretycznie znałam podstawowe ruchy. Po 5 minutach straciłam pewność, po 10 resztki wiary, a po 20 czucie w nogach. Po każdym upadku słyszałam te same powtarzające się instrukcje: "Niżej na nogach! Plecy prosto! Praca nóg! Pamiętaj o układzie ramion!" 'Czemu moje ciało tak skutecznie się opiera przed przyswojeniem tego?' Trenerka w końcu zlitowała się nade mną i wysłała mnie na przerwę do jakiejś niedużej salki na lekcję z teorii. Niepewnie otworzyłam ciemnozielone drzwi. Zastałam tam tylko dwie osoby siedzące naprzeciwko siebie przy ciężkim stole.
- Dzień dobry. Polecono mi tu przyjść. Na szkolenie. - Poczułam się jak uczennica podstawówki wezwana na dywanik. I tak też pewnie zabrzmiałam.
- Domyślam się, że Wielka Ciotka dała ci w kość na macie. - Odezwała się brunetka ubrana w szykowną granatową sukienkę. - Zwykle nie szkole rebeliantów, ale przygarnę cię. Jestem Marlee. - Mówiąc to objęła mnie. Jej serdeczny uśmiech dodał mi otuchy. W tej samej sekundzie instynktownie poczułam, że coś jest nie tak. Odskoczyłam i chwyciłam się za ucho, z którego nagle zniknął kolczyk.
- Wow. Prawie nikt tego nie zauważa za pierwszym razem! Brawo. - Powiedziała to z zadowoleniem i dumą, oddając mi element biżuterii, czym kompletnie zbiła mnie z pantałyku. - Widzisz Mayson, tak wygląda prawdziwa czujność.
Zwróciła się do chłopaka. Trzymał się za rękaw swojej szarej bluzy.
- O właśnie! A to Mayson. - Dodała pośpiesznie Marlee.
Wyciągnęłam dłoń. On natomiast chwycił ją od dołu i przysunął nieco do swojej twarzy. To było dziwne. A jeszcze dziwniejsze było to, jak błyskawicznie odsunął ją i zaczął energicznie potrząsać nią na powitanie.
- Cześć. To dla mnie... znaczy... miło mi. Poznać. Ciebie. - Motał się trochę, a jego długie włosy skrywane pod czapeczką uroczo opadały mu na czoło.
- Ciebie też. Mam na imię America.
- To twoje prawdziwe imię, czy podręczne? - Marlee wtrąciła kolejne zdanie mieszające w mojej głowie.
- Prawdziwe... - Wydukałam.
- No dobra, rozumiem. Potem cię nauczę jak się wymyśla podręczną tożsamość. Siadaj tu. - Dziewczyna nie pozostawiła mi czasu na przemyślenia. Na reakcję zresztą też nie. Pociągnęła mnie tylko delikatnie w stronę krzesła. Usiadłam. Ona, opierając się o stół, wbiła we mnie wzrok, którego nie umiałam rozszyfrować. Nie wiedziałam co zrobiłam albo co powinnam zrobić. Lodowaty dreszcz przebiegł po moim karku. Zesztywniałam do reszty. Nie patrzyła ze złością, ale z jakąś nieznaną siłą, która wbijała mnie w fotel, mrożąc krew w żyłach coraz bardziej i mocniej. Poczujam się jakbym utknęła w potrzasku. Z tego uczucia wyrwało mnie uderzenie jej ręki o metalowy stół. Na dźwięk trzasku podskoczyłam na krześle, wracając do swoich zmysłów.
- Od tego się wszystko zaczyna. - Brunetka odwróciła się od stołu i przeszła za moje plecy. - Prawda, kłamstwo, perswazja, blef. Wszystko zaczyna się od wzroku. Tego właśnie uczyłam Maysona. I ciebie też nauczę. - Chwyciła mnie za ramiona i mówiła z pełnym spokojem. - Zrób z nim to samo co ja przed chwilą z tobą. Spójrz w oczy, szukając odpowiedzi. Tak jakbyś mogła je stamtąd wydrzeć.
Spróbowałam. Nie wiem czy ta sytuacja była bardziej niezręczna dla niego czy dla mnie. Jego lekki uśmiech nie bladł jednak. Było to widać też w oczach. Miał w sobie subtelny, ale prawdziwy optymizm.
- Patrz głębiej. Zobaczysz więcej niż ci się wydaje. - Szepnęła nauczycielka.
'Co to właściwie znaczy "głębiej"?' 'Co ja mam tu niby znaleźć?' Jego oczy są brązowe, źrenice nieznacznie poszerzone od panującego tu półmroku. Nie potrafiłam z lodowatym profesjonalizmem przebić się do jego myśli. Z resztą sprawiał wrażenie kogoś tak szczerego, że sam mógłby mi je zdradzić, gdybym poprosiła. Gdzieś pod powiekami kryło się wyraźnie zmęczenie, które ginęło w łagodnym uśmiechu. To był jeden z takich uśmiechów, który budzi zaufanie, czyniąc z kogoś obcego przyjaciela. Jeszcze... przez ułamek sekundy błysnęło w nim coś innego, sekretnego... jakby skryty w odległych zakątkach duszy ból... 'To jakieś absurdalne wyobrażenia'. Odsunęłam się od stołu w stronę Marlee, która tylko tajemniczo pokiwała głową. Domyślałam się, że to "ćwiczenie" teraz miało się odwrócić, jednak zanim to się stało, Mayson wstał. Szybko pożegnał się z nami i wybiegł, gdy wskazówki zegara wskazały 21.30.
- On jest zawsze w biegu. "Mayson Napięty Grafik Brown".
Żartobliwa uwaga do mnie nie dotarła. Wciąż zastanawiałam się, co takiego zobaczyłam w orzechowych oczach chłopaka. Co on zobaczyłby w moich, gdyby został jeszcze chwilę?
Bez ostrzeżenia do pokoju wparowała trenerka, która mnie szkoliła i która została pieszczotliwie określona przez Marlee "Wielką Ciotką".
- Starczy już tej przerwy, Singer. - Liczyłam się z tym, że usłyszę podobne zdanie prędzej czy później. Wolałam jednak później.
- Zmiana planów. Ja ją na dzisiaj przejmuję. - Odezwała się brunetka zza moich pleców.
- Na pewno. Przecież ty nie bierzesz...
- Chcesz wyjść wcześniej czy nie?
Moja wybawicielka z uśmiechem zdradzającym zadowolenie, ale też pewnego rodzaju troskę, zamknęła drzwi za żwawo oddalającą się kobietą.
- Dziękuję ci.
- Wyglądasz jakbyś dopiero przejechała Rajd Dakar. I to co najwyżej używaną Toyotą Aygo.
- Ja bym raczej powiedziała, że czuję jakbym od tygodnia miała na głowie tyle ile waży mały fortepian. - To mógł być mój pierwszy szczery śmiech dzisiaj. W końcu mogłam usiąść i odetchnąć. Gdyby krzesło było bardziej miękkie, to chyba bym się w nie wtopiła. - Po prostu zdążyłam już nauczyć się kilkudziesięciu piosenek, poznać chyba z setkę kodów do samego poruszania się po tym labiryncie, zostać poturbowana na macie i prawie zostać okradziona, a jestem tutaj niecały tydzień. - Dotknęłam dłonią rozgrzanego do czerwoności karku. Moje palce zatrzymały się na łańcuszku i przeszły do malutkiego skarbu zawieszonego na szyi. Nawet naszyjnik, dotychczas przywołujący ciepło rodzinnego domu, teraz wysyłał przypomnienie, że nie mogę się poddać. W końcu to było mi pisane.
- Po pierwsze, przepraszam cię za ten osobliwy test. - Chwyciła za swoje ucho, unosząc brew. - A po drugie, słuchaj - to była dobra decyzja.
- O czym ty mówisz?
- To, że początkujący dryfuje po oceanie nieogarnięcia jest normalne i ty o tym wiesz. Gdzieś w głębi boisz się wcale nie tego, że popełnisz błąd, tylko że już go popełniłaś. Znam to uczucie aż za dobrze. - Dziewczyna, chwyciła moje ramiona i potrząsnęła nimi mocno. - Zapomnij o tym wszystkim! To była dobra decyzja.
- Ale...
- Żadnych "ale"! Nie chcesz zaufać swojemu instynktowi, zaufaj mojemu. A teraz lecimy na salę. Jeśli nie padniesz w ciągu godziny, stawiam Ballantine'sa. No wstawaj!
Nie wiedziałam jak dziewczyna, która widzi kogoś pierwszy raz w życiu, potrafi tak bezbłędnie przeszyć na wylot swoimi niewinnie błękitnymi oczami. Bijąca z nich pewność udzielała mi się na tyle, że stałam się gotowa na kolejne 50 (nawet 500) treningowych upadków. Poczułam ulgę. To nie było chwilowe zapewnienie, że wszystko będzie dobrze, które dawał mi gorący uścisk taty albo pocałunek Aspena. Marlee dała mi chłodny prysznic i popchnęła do działania. Tego właśnie potrzebowałam.

"Przystanek: Cynkowa Aleja". To tutaj. Przeszłam się wypatrując małego skweru, na którym miał czekać Aspen. Czas na moją własną "misję" zaplanowaną na koniec dnia. Zza drzew wyłaniały się majestatyczne pałacowe wieże. 'Może to nie najlepszy pomysł tłumaczyć chłopakowi dlaczego przystąpiło się do anty-monarchistycznej organizacji w tak bliskim sąsiedztwie pałacu'. Z drugiej strony dookoła nie było żywej duszy. Pod latarnią zarysował się cień wysokiego mężczyzny w mundurze. Od razu podbiegł do mnie.
- Aspen...

The Nightingale {Selection Retelling - Rywalki}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz