Rozdział 41

18 2 0
                                    

Marlee Tames

Muzyka w radiu przygasła, ustępując miejsca codziennym wiadomościom. Z zasady nie psuje sobie południa słuchaniem tej żałosnej propagandy, toteż wyłączyłam radio i wyszłam z sypialni.

W salonie zastałam pełno porozrzucanych po podłodze przedmiotów i Cartera rozpakowującego walizkę w samym środku. Od razu dostrzegł moje pytające spojrzenie.
- Wyciągnąłem parę gratów na światło dzienne.
- Właśnie widzę. - zrobiłam kilka kroków wśród tej przypadkowej zbieraniny. Do mojej podeszwy przyczepiła się pomazana karteczka. Podniosłam znalezisko. Był to niewyraźny, nieskładny zbiór słów i liter: jakieś urywki typu "przerzut, tył... znak 2B" albo "korytarz... dół, brama... dwie strony" do wszystkiego dokreślone inicjały.
- Co to? - zapytałam towarzysza. Jego kark zesztywniał, ale ze spokojem odwrócił się w moją stronę i zabrał kartkę.
- A... to gryps ze starych czasów. - rzucił błyskawicznie. Schował "więzienny liścik" do kieszeni i burknął - Nic ważnego.
Temat więzienia bywał dla niego wrażliwy, więc postanowłam nie pytać o nic więcej. Zainteresowałam się natomiast pozostałymi rzeczami. Chwyciłam biurowy kalendarz. 'Po co nam było coś takiego?'
- Który dzisiaj?
- 23 maja. A co?
Wzruszyłam ramionami z uśmiechem. Od dawna nie liczę dni w tabelkach. Po co, skoro jesteśmy tu i teraz? Wyjęłam z walizki pasek, zamknięty kuferek, druciany wieszak, kubek, garść metalowych gwoździ... 'Co to za składzik?'
- Nie pamiętam prawie żadnej z tych rzeczy. O! To jest świetne - chwyciłam czarną opaskę na oko - jeśli ktoś chce poodgrywać pirata albo harleyowca.
- Szukałem tej kamizelki. - Carter założył szarą kamizelkę na swoją nonszalancko skrojoną koszulę i w skupieniu kontynuował przeszukiwanie.
- Czemu właściwie naszło cię na robienie porządków? - wstałam i ostrożnie zaczęłam rozsuwać wszystko na kupki żeby zrobiło się luźniej.
- Pomyślałem, że czas żeby się stąd zbierać. I tak zabawiliśmy w Angeles dłużej niż planowaliśmy.
- Fakt, trzeba o tym pomyśleć. W lato jest najbezpieczniej w Clermont, łatwo wmieszać się w tabuny turystów. - snułam spokojnie. - Albo... na północ Allens. W lipcu można zobaczyć wodospady z bliska jeśli jest dobra pogoda.
- A może... do Panamy... dzisiaj. - zaproponował to tak normalnie, jakby pytał czy chcę się napić herbaty.
- Jak to dzisiaj?
- Spakujemy co trzeba i wyjedziemy w nocy, tak jak zawsze. - nalegał, kierując wzok gdzieś poza mój zasięg.
- Ale dlaczego koniecznie dzisiaj? Coś się...
- Tylko mi nie mów, że się przywiązałaś. - przerwał nagle oskarżycielskim tonem.
- Oczywiście, że nie. - odparłam głośno. Nawiązywał do mojej nici porozumienia z ludźmi w rebelii i przyjaźni z Americą. Ale to nic nie zmieniło.
Wolność jest na pierwszym miejscu.
- Po prostu... no nie wiem... zbiłeś mnie z tropu.
- Przepraszam, nie chciałem na ciebie naskoczyć. - zbliżył się i delikatnie uniósł mój podbródek. Jego ton złagodniał. - Marlee... zaufaj mi, tak będzie lepiej. Spakuj się i bądź gotowa o pierwszej, dobrze? - wyszeptał.
Bez słowa kiwnęłam głową i wtuliłam się w jego tors. Przy moim niskim wzroście mogłam całkowicie zatopić się w jego silnych ramionach, miękkich i delikatnych, pachnących mrocznym, skórzanym zapachem, który... który poznawałam.
Poczułam dymną skórę, białe kwiaty i odrobinę świeżej truskawki. Dokładnie takie same...
- Carter... - zaczęłam bez przekonania. 'O co właściwie mam zaptać? To absurd nie mniejszy niż... tamten liścik.'
- Hm?
- Dlaczego zachowałeś ten gryps? - to nie było absurdalne pytanie. Mądry złodziej zawsze wyrzuca albo niszczy dowody bez wartości. Carter nie był głupi.
- Nie martw się o to. - odparł spokojnie. Wyrwałam się z jego objęć i zadałam pytanie jeszcze raz, z głosem przybierającym na sile co słowo. Milczał. Chaotyczne puzzle zaczynały układaś się same.
- To nie była stara wiadomość tylko świeża. I wymieniasz się informacjami z kimś kogo nie znam.
Tak było przez cały ten czas. Wychodził w nocy z dziwnymi "znajomymi", wyjeżdżał na pare dni, załatwiał "sprawy".
- Poczekaj, to nie tak.
- Perfumy w stylu samca alfa, na marynarce wartej kilka stów. Kogo innego było by stać na taką bezczelność? - parsknęłam ironicznie, gasząc krzyk. Kret się nie "przedarł" do siedziby tak jak myślała Brice, tylko został do niej wpuszczony. Sama go zaprosiłam.
- Południowcy byli o krok do przodu bo zawsze znali każdy jeden plan Północnych. Dzięki rebeliantowi, który wykorzystywał swoją naiwną dziewczynę dla informacji!
Carter nie był w stanie przedrzeć się przez mój krzyk, ale wyczułam, że nie zamierza zaprzeczyć. Widziałam w jego oczach wiele, ale nie to.
- Uspokój się, porozmawiajmy. - próbował złapać moją dłoń, ale nie pozwoliłam mu się nawet musnąć.
- Zostaw mnie.
- Masz rację, jestem z Południa.
- Od jak dawna wiedziałeś kim jestem? - zapytałam chłodno.
- Ze dwa dni przed tym jak wyjeżdżaliśmy z Telico. Przypadkiem podpatrzyłem, że spotkałaś się z Północnymi. Dodałem dwa do dwóch.
'Trzy tygodnie. To było trzy tygodnie po tym jak się poznaliśmy. Byliśmy razem przez trzy cholerne tygodnie.'
- Później i tak sama mi o tym powiedziałaś. - kontynuował spokojnie. Nigdy nie widziałam go tak przygaszonego, a zarazem tak żarliwego w środku. - Ale to nie znaczy, że do nich należysz. Jesteś za mądra, żeby wierzyć w tą ich "dobrą zmianę". To tak nie działa. Ten kraj jest zepsuty do szpiku. Wiesz o tym. Nienawidzisz go tak samo ja! Kochanie... - Zbliżył się do mnie, znów łagodnie i ciepło musnął moje włosy. 'Jak ja mam na to zareagować? To... prawda?'
- Nie! Wiesz co ci powiem o tym kraju, o tym systemie i o tej paranoicznej władzy? Mam to w dupie. Tu chodzi o moje życie! Wykorzystywałeś mnie przez ponad 2 lata w najbardziej obrzydliwy sposób, a teraz chcesz to tłumaczyć jakimś politycznym pieprzenieniem?
Coś we mnie pękło kiedy go odepchnęłam. Nie dał się zaskoczyć. Obrócił mnie jednym ruchem, blokując nadgarstek i podtrzymując moje plecy drugą ręką. Kopnęłam jego lewe kolano, co od razu przewidzał.
-Daj spokój, sam cię tego uczyłem!
Cała miłość, za którą jeszcze wczoraj mogłabym oddać życie, pulsowała żywym ogniem. Zamiast stawiać opór jego wielkim ramionom, skoczyłam na podłogę, ściągając chłopaka za sobą. W tej chwili moja siła nienaturalnie wzrosła.
Przetoczyliśmy się, kopiąc i wrzeszcząc w niebogłosy. Chwyciłam za sztylet, leżący na stoliku nocnym. Jego sztylet. Ledwo panując nad sobą przyparłam Cartera do podłogi. 'Jak ja mogłam uwierzyć w to jego olśniewające spojrzenie, które odcinało wszystkie moje hamulce? Jak mogłam pozwolić mu na... wszystko?'
- Nie chcę wiedzieć, czy w twoich oczach byłam bardziej osobistym szpiegiem, czy osobistą kochanką. - zbliżyłam się żeby przeszyć go moimi słowami ten ostatni raz. - Jeżeli kiedykolwiek zbliżysz się do mnie albo do moich przyjaciół, wbije ci to ostrze prosto w gardło.
- Chcesz tego? Marlee...  ty nie potrafisz, jesteś moja na zawsze, a ja...
- Zamknij się. - walczyłam zapalczywie z każdym słowem, żeby tylko nie uwierzyć mu znowu. Tak potwornie tego pragnęłam. - Wiem, że nie jesteś święty Carter, ale nigdy... - trzasnął od dołu w mój łokieć sprawiając, że sztylet odleciał w kąt. Odepchnął mnie w ułamku sekundy.
Przez chwilę staliśmy jak porażeni na podłodze, łapiąc oddech. Wściekłość wrzała od rozpalonych skroni po koniuszki palców.
- Jednak myliłem się co do ciebie. - wyrzucił z trudem.
- Nieprawda, miałeś rację: nie należę do rebelii. Tak samo nie należę do ciebie.

Niewyobrażalnie głośny szum w mojej głowie zagłuszył trzask drzwi, dźwięki kroków, brzęk kluczyków i cholera wie co jeszcze. Jakiś czas później słońce błysnęło przez szybę. Widziałam tylko kształt drogi przed sobą, czułam pedał gazu zapadający się coraz bardziej pod stopą. Błąd pierwszy - uczucia.
Błąd drugi - zaufanie.
Błąd trzeci - sentymenty.
Pozwoliłam się ograć we własnej grze.

Droga się rozmazała... musiałam bardzo szybko jechać...'Co?!' Gwałtownie szarpnęło mną w lewo. Szybko zebrałam pierwsze kilka świadomych myśli. Byłam właśnie na zakręcie przed wielkim budynkiem i przeżyłam to. Instynkt ostatni raz mnie uratował. Włączyłam się z powrotem. Stop!

Siedziałam na niskim, zimnym murku, oparta o rozrośnięty pień palmy. Zegarek na moim nadgarstku wskazywał 20.27. 'Jezu, cały dzień już minął'. Przecież nic się takiego nie działo. Po południu zatrzymałam się na stacji benzynowej. Przejrzałam moje "złodziejskie ubezpieczenie". W schowku na koło zapasowe była torba wypchana ubraniami i pieniędzmi. W podłokietniku mały nóż oraz kluczyk do skrytki pocztowej naładowanej jeszcze większą sumą pieniędzy. 'Dopóki mieliśmy samochód byliśmy gotowi na wszystko, razem'. Obicie siedzenia kierowcy po rozpruciu od dołu odsłoniło portfel pełen fałszywych dokumentów. Mogłam wachlować się tymi wszystkimi tożsamościami, które przybierałam przez ostatnie lata. Przebrałam się w pierwszą lepszą sukienkę w odcieniach burgundu i zatankowałam. Jechałam parę godzin wzdłuż drogi.
Zatrzymałam się w przypadkowym momencie i trafiłam tutaj, na Aleję Gwiazd. Parę godzin szłam po Hollywood Boulevar. Przepraszam - po dawnym Hollywood Boulevar... Ulica zalana betonem i otoczona martwymi, na wpół rozpadniętymi budynkami. Za dnia kręciło się tu trochę Ósemek rozglądających się jaki podrabiany, luksusowy towar można by ukraść i komu go potem opchnąć. Potem się porozchodzili.
Jak na ironię miałam świetny widok na mityczny, hollywoodzki zachód słońca. Szczerze... był obskurny.

Odłożyłam pustą szklaną butelkę. Leniwie sięgałam po frytki do torby z jedzeniem na wynos z jakiegoś przydrożnego baru pełnego wydzierających się bachorów. Na wspomnienie tego hałasu zacisnęłam wargi.

Moje ramię zupełnie znikąd trącił brązowy futrzak. Był to wielki, rozbiegany pies. Jego uszy klapały dookoła, gdy machał pyskiem. Obwąchał mnie nie bez pardonu.
- Hej, spokojnie, bo mnie przewrócisz. - był na tyle silny, że pewnie mógłby. Jego furtro było miękkie, choć nie najczystrze. W sumie mógł być równie dobrze psiakiem domowym jak i przybłędą.
- Skąd ty się tu wziąłeś, co? Ale ty jesteś towarzyski. - wystawiał szyję pozwalając się głaskać i uciekał swoimi błyszczącymi oczami w stronę... - Nie ma mowy! O ty psie, przymilasz się, bo w głowie ci moje jedzenie. - zaśmiałam się, patrząc na zwierzaka, który w swojej radosnej, prostej zabawie nie wyczuwał ludzkiej ironii.
- No dobra. - westchnęłam radośnie, wyjmując nadgryzionego hamburgera. Psiak w euforii pochwycił łup, a jego czy zabłyszczały jeszcze jaśniej. - Przynajmniej jeszcze ktoś na tym bulwarze spełnił swoje marzenie...
Tutaj niestety większość marzeń zgasła razem z gwiazdami w chodniku. Szkoda. Legendy nie powinny umierać, nawet jeśli nie są prawdziwe...
- Cały czas tu jesteś? - obejrzałam się na czworonoga, który zaskakująco nie uciekł po zjedzeniu swojej zdobyczy. Zatoczył się parę razy i umościł się z głową na moich nogach. Delikatnie zaczęłam drapać go za uchem.
- Wiesz co? Wczoraj leżałam w jedwabnej pościeli z lampką czterdziestoletniego „Dom Perignion". A dzisiaj... oglądam zachód słońca na zrujnowanej ulicy, umazana badziewnym sosem do burgerów i zwierzam się psu. No, a jutro... Hm. Na razie trwa "dzisiaj". Możemy tak zostać jeszcze na chwilę...

The Nightingale {Selection Retelling - Rywalki}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz