Rozdział 10

55 6 0
                                    

Aspen Leger

Wczoraj do pałacu przyjechała ostatnia dziewczyna. Mnie oczywiście nie było dane poznać którejkolwiek, ale zamieszanie związane z nimi odczuwali wszyscy. Najpierw cały pałac był przewracany do góry nogami żeby "zadbać o najwyższe standardy bezpieczeństwa i komfortu młodych dam" (chociaż mój starszy współlokator Kyle rzucił mi kiedyś, że wszystko co "niewygodne" musi być pochowane przed oczami ciekawskich panienek). Potem przyjazdy pojedynczych kandydatek i mobilizacja całej służby, bo ta ma alergię na pieprz cayenne, więc trzeba przeorganizować menu, ta się uczy obcych języków, więc trzeba sprowadzić do biblioteki materiały z całego świata, tamta z kolei zgubiła zabytkowy kolczyk, więc trzeba przeczesać pałac i przeszukać służbę (a podobno biżuteria znalazła się pod poduszką). Na końcu ceremonialne powitania jak przystało na rodzinę królewską i wyselekcjonowany, urodziwy towar na targu. Większość to rozpieszczone panny z bogatych domów. Oczywiście zupełnym przypadkiem wylosowano po kilkanaście Dwójek i Trójek i ani jednej Szóstki...

Przez to zamieszanie 3-miesięczne szkolenia nowych gwardzistów zrealizowano w niespełna 3 tygodnie. Tak więc pierwsze kroki stawiałem w niepewności i ogólnym chaosie, ale sama praca była jak dotąd spokojna. Świeżakom kazali patrolować ogrody. W przeciwieństwie do większości gwardzistów, lubiłem pracę na łonie natury. Popołudniami zachodnia część ogrodu była szczególnie piękna. Podczas jednego z obchodów dostrzegłem parę siedzącą na czerwonym kocu. Od razu rozpoznałem królewskiego dziedzica. Towarzysząca mu młoda kobieta siedziała sztywno, uśmiechając się jak modelka do obiektywu. Byłem ciekaw, czy dociera do niej którekolwiek słowo z monologu księcia, czy też jest zbyt zajęta "wyglądaniem". Mijając żywopłoty, usłyszałem krzyk. Niezwłocznie zawróciłem. Gdy przybiegłem, zastałem tą samą blondynkę - piszczącą i w wielkiej panice.
- Weź to! Idź! - wydała z siebie krzyki cienkim głosem, gdy mnie dostrzegła. Przyjrzałem się jej wierzgającej nodze na której siedział... żuk.
- Już, spokojnie. - schyliłem się do dziewczyny żeby pomóc, chociaż jej gwałtowne ruchy i wrzaski utrudniały sprawę.
- Niech się panienka tak nie kopie. - Z trudem zdjąłem zwierzę i wypuściłem na trawę kawałek dalej.
- Naprawdę? - zapytałem podirytowany - Zwykły, mały żuk. - Nie docierało do mnie jak można zrobić wokół siebie taki raban z powodu bezkręgowca wielkości dwóch małych palców.
- Nie przypominam sobie, żebym pytała cię o zdanie. - obruszyła się blondynka.
- Nie ma za co. - dodałem łagodniej. Nagle wbiegł książę Maxon.
- Wszystko w porządku? - zapytał zdyszany - Słyszałem krzyki.
- Tak, wasza wysokość. Panienka przestraszyła się robaka. Sytuacja już opanowana. - zaraportowałem tak jak byłem uczony, oddając honory.
- Był ogromny i obrzydliwy! Ugh. - wtrąciła się dziewczyna - Gdzie byłeś?!
- Strasznie przepraszam, Celeste. Potrzebowali mojego podpisu w paru dokumentach, to miało zająć tylko...
- Nieważne. - stanowczo przerwała mu rozmówczyni - Idźmy już stąd. - nie dając mu dojść do słowa, odwróciła się na pięcie.
- Yy.. tak, oczywiście. - zbity z tropu książę ruszył za nią, zwracając się jeszcze na krótką chwilę w moją stronę z podziękowaniem za pomoc. 'To imponujące jak ta mała osóbka potrzebowała niecałego dnia, żeby ustawić samego następcę tronu pod swój rozkaz'.

- E, Leager! - poczułem szturchnięcie i znalałem się na podłodze koło mojego łóżka. Stał nade mną generał Tutherson, znany też jako "Tur" ze względu na swój nieskrywany brak subtelności. - Telefon do ciebie. - Podniosłem się od razu. Byłem zaspany, ale słowo "telefon" zapaliło czerwoną lampkę w mojej głowie. Rodzina nigdy nie dzwoni pierwsza, nie stać nas na to. Musiało się coś stać. Wbiegłem do pokoju komunikacyjnego i podniosłem słuchawkę.
- Halo?
- Aspen? - zapytała cicho i niepewnie.
Wszędzie rozpoznał bym jej głos.
- Mer...
- Cieszę się, że cię słyszę. Ostatnio dużo się stało. I było... dziwnie... i może będzie jeszcze dziwniej. - zacinała się prawie co słowo.
- Czekaj, nic nie rozumiem. Dlaczego dzwonisz do mnie w środku nocy? Stało się coś złego?
- Nie, nie, nie, przeciwnie... chyba. Wybacz, że cię obudziłam, pomyślałam, że o tej godzinie nikt nie będzie korzystał z telefonu. Mam nadzieję, że nie narobiłam ci kłopotów. - rzeczywiście korzystanie z telefonu poza określonym czasem jest niedozwolone, ale prawda jest taka, że ci, których na to stać, i tak to robią. Ja nie miałem wcześniej do czynienia z tym "przywilejem".
- Hej, spokojnie. Wiesz, że możesz mi o wszystkim powiedzieć.
- Dostałam pracę w hotelu w Angeles, jako śpiewaczka w hotelowej restauracji. - wyrzuciła z siebie pośpiesznie.
- Mer, to wspaniale! Będziemy mieszkać w tej samej prowincji! - potrzebowałem dokładnie takiej wiadomości. Koniec tęsknoty, domysłów, listów w których nie da się dobrać odpowiednich słów.
- Wiem o tym. - mój optymizm wyraźnie się jej udzielił, choć głos cały czas był jakby przygaszony - Spotkamy się twarzą w twarz, przywiozę ci roladki od twojej mamy.
- O tak! Stęskniłem się za nimi prawie tak bardzo jak za tobą.
- Wezmę szpadę i wyzwę cię na pojedynek. Zobaczymy czego was nauczyli w tej gwardii. - Moglibyśmy tak planować do rana. Nawet nie miałbym nic przeciwko temu, ale Mer zdecydowała się na dodanie tego, na co ja nie miałem odwagi:
- Pogadamy o tym, co nie nadaje się na telefon. Poukładamy wszystko. - jej ton znacznie spoważniał.
- Teraz przynajmniej część ułoży się sama. - odetchnąłem.
- Możliwe, że będą dziać się rzeczy, które zrobią jeszcze większy bałagan... - nie miałem pojęcia dokąd zmierza z tymi słowami - Z resztą nieważne. - zmieniła ton na pogodniejszy i bardziej konkretny - Liczy się to, że już niedługo się zobaczymy.
- Już niedługo... - zamyśliłem się przez to, co wcześniej powiedziała.
- Do zobaczenia, przystojniaku.
- Do zobaczenia, Mer. - odpowiedziałem machinalnie.
Stałem jeszcze przez chwilę pogrążony w sam nie wiem czym. Cieszyłem się jak głupi, że ją zobaczę. Chciałem dokończyć tamtą przerwaną rozmowę sprzed mojego wyjazdu. Chciałem, żeby było dokładnie tak jak dawniej, tyle że w nowym miejscu. Tylko nie mogłem wyrzucić z mojej głowy dziwnego przeczucia, że znowu stanie się coś, nad czym nie będę w stanie zapanować. To przeczucie rosło w przerażająco szybkim tempie. Za dużo jak na jedną noc. Musiałem się przejść.

Miałem wrażenie, że mgła otula pałacowe wieże, żeby mieć pewność, że każdy pogrążył się w głębokim śnie. Kiedy odmeldowywałem się przysypiającemu dyspozytorowi, zegar w dyżurce wskazywał drugą. 'Jeszcze kilka kroków i wracam do łóżka.' Zwykło się mówić, że klimat w Angeles jest gorący i suchy, ale tu jest wręcz przeciwnie, zwłaszcza po zmroku. Pawilony świeżych ogrodów, aż się proszą żeby nimi spacerować, ciesząc się wiejącą od morza bryzą. Nagle ciszę przerwał niewyraźny szmer. Rozejrzałem się dookoła, spodzewając się spotkania z ptakiem albo jeżem. Wytężyłem wzrok. Na niedalekim murze była dziura. 'O cholera, tam ktoś jest!' Od razu porwałem się do pościgu.

- Stać, w imieniu Straży Królewskiej! - nie miałem munduru ani miecza, ale przynajmniej zadziałałem na tyle szybko, żeby przestraszony włamywacz pomylił drogę. Błyskawicznie rzuciłem się na niego i przycisnąłem do ziemi. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić, będąc w pojedynkę, i to nieuzbrojony. Postanowiłem zdjąć kaptur obezwładnionemu, czym skomplikowałem sprawę jeszcze bardziej.
- Wasza... - 'Nie, to nie może być on. Jest ciemno, a ja może jestem jeszcze nie do końca obudzony'.
- Jestem Maxon Shreave. - wymamrotał przyciśnięty do ziemi.
- Wasza wysokość, strasznie przepraszam - wstałem tak szybko jak potrafiłem i pomogłem księciu wstać. - Myślałem, że ktoś się włamuje do pałacu, naprawdę bardzo przepraszam.
- W porządku sir... znaczy - widać było, że nie jest wściekły tylko zakłopotany, a nawet przerażony.
- Gwardzista Leager. - nie wiedziałem czy w tej sytuacji się skłonić - Czy wszystko w porządku, wasza wysokość?
- Tak, absolutnie. - wróciła do niego zimna krew, co jednak nie umniejszało dziwności tej sytuacji. - Ja... szukałem gniazd kukułek, do zdjęć.
- W listopadzie są na to iluzoryczne szanse. Czy wasza wysokość jest pewien, że wszystko w porządku? - zerknąłem na niecodzienny dla Shreavów strój: brudne adidasy, przetarte spodnie, powyciągana bluza z kapturem.
- Tak... nie chodziło mi o... ale jest w porządku. - obserwowałem jak bierze głęboki oddech i szybko dochodzi do siebie. - Na początku, zostawmy tą formułę. Mów mi Maxon. - wyciągnął rękę, którą uścisnąłem.
- Aspen.
- Mam wrażenie, że skądś cię znam. - przyjrzał mi się. - Czy to nie ty pomogłeś Celeste dzisiaj w ogrodzie?
- To ja. - uśmiechnąłem się.
- Dziękuję ci raz jeszcze. - książę podrapał się po karku przechodząc do poprzedniego tematu. - Słuchaj, wiem, że to głupio wygląda i nie mogę tego całkiem wyjaśnić, ale proszę, żeby ta sytuacja pozostała między nami.
- Jeśli to rozkaz...
- To prośba. - wtrącił książę. - Mogę ci zaufać?
- Naciągnij z powrotem ten kaptur, wejdziemy drzwiami dla gwardzistów. - uśmiechnąłem się przyjaźnie w jego stronę. Zacząłem wyprowadzać Maxona z labiryntu drzew, kierując się w stronę pałacu.
- Dziękuję. Bardzo to doceniam.
- Po pierwsze, nie miałbym zielonego pojęcia jak napisać z tego raport, po drugie, dostałbym dyscyplinarkę za napaść na członka rodziny królewskiej, a po trzecie - nawet nie jestem na służbie.
- Czyli uratował mnie uciążliwy system administracyjny? Niech będzie. - rozmowa nabrała luźniejszego tonu. - A co właściwie robiłeś w ogrodzie o tej porze?
- Chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza po rozmowie z narzeczoną. Wiesz jak to jest: wzloty i upadki.
- Ciesz się, że nie masz 35 "wzlotów i upadków".
Parsknęliśmy śmiechem. Ten normalny gość w niczym nie przypominał mi sztywniaka z Biuletynu. Weszliśmy od tyłu. Przez kilka wąskich korytarzy zaprowadziłem go do schodów bocznych.

The Nightingale {Selection Retelling - Rywalki}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz