Rozdział 35

16 3 0
                                    

Maxon Shreave

Podniosłem wzrok z nad "Hrabiego Monte Cristo" na siedzącą naprzeciwko Americę. Turbulencje wybudziły ją z niespokojnego snu.
- Wszystko gra? - spytałem, widząc jej drżące ramiona.
- Jest okej.
Prędzej wcisnęła by się w cieniutką szparę pomiędzy fotelami niż przyznała, że nie jest "okej". Ostrożnie wstałem i zająłem miejsce obok niej.
- Wiesz, że w te kilka godzin przeskoczyliśmy całą dobę za sprawą linii zmiany daty? To prawie jakbyśmy podróżowali w czasie.
- Bardzo bym chciała umieć cofać się w czasie. - odparła zmęczonym głosem. Powoli opanowywała niespokojny oddech. - Mogłabym tyle naprawić.
- Czasem się zastanawiałem... - gwałtowne ruchy maszyny sprawiły, że dziewczyna mocno ścisnęła moją dłoń - jakby to było, gdybyś ty się dostała do Eliminacji.
- Bardzo zabawne. Ja w sukni a'la tort bezowy, pląsająca... a nie przepraszam, obijająca się o parkiet. Nie chciałbyś tego widzieć. - odpowiedziała spokojnie, ale dużo pogodniej. Przeciągnęła się spoglądając na lśniące drewniane wykończenia wnętrza.
- A może bym chciał. - nie wiedziałem jak ubrać w słowa, to jak bardzo Ami wyróżniła by się pośród innych kandydatek. W  dobrym sensie. W rewelacyjnym sensie. - Może chciałbym zobaczyć tam kogoś... prawdziwego.
- Wiesz już kogo wybierzesz? - zapytała ostrożnie.
Pokręciłem głową. Miałem, a raczej musiałem dokonać wyboru po powrocie. Z coraz większym trudem przychodziły mi jakiekolwiek konkrety co do dziewczyn. Kriss jest empatyczna. Nigdy nie poczułem od niej żadnej urazy. A miała do niej prawo. Za spóźnianie się na randki lub za bycie na nich kompletnie nieobecnym duchem. Zawsze jest wyrozumiała. Elise ma za to idealne wyczucie. Zawsze wie co i kiedy powiedzieć, a kiedy nie mówić nic. Tylko, że wydaje się bardzo wycofana. Albo po prostu oddaję mi tą samą rezerwę, którą ja okazuje. Nic mnie nie łączy ani z nią, ani z Natalie, ani z Celeste... Celeste to w ogóle jakiś osobny przypadek. Pewna siebie, wręcz nieustraszona. Szanuję jej  silny charakter choć bywa nieobliczalna. To taka osoba, którą można kochać albo nienawidzić, a ja... nie potrafiłem ani tego, ani tego. Byłem w kropce.
- Myślę, że... - utknąłem w pół zdania. Nawet gdybym wiedział dokładnie co powiedzieć, nie chciałem z nią o tym rozmawiać. Nie byłem pewien czemu. Przecież ufałem jej bardziej niż komukolwiek.
- Jeśli nie chcesz mi powiedzieć...
- Chcę. Ja sam chciałbym wiedzieć. Po prostu dobija mnie to, że nie panuje nad swoimi uczuciami. - odrzekłem chaotycznie.

Zapadła chwila ciszy. Nie chciałem jej przerywać kolejną trudną rozmową, ale w mojej głowie tamta sytuacja tliła się jak nieugaszony, dymiący ogień.
- Skoro mamy chwilę szczerości - zacząłem w akompaniamencie gruchotającego samolotu - chciałem cię zapytać o Aspena. - dodałem.
- To będzie moje kolejne rozważanie z cyklu "gdyby cofnąć czas".
- Byliście zaręczeni, prawda? - pamiętałem dobrze moje rozmowy z Aspenem, który definitywnie nie należy do bardzo wylewnych ludzi, a o swoim życiu uczuciowym nie chciał mówić prawie nic. Wiedziałem, że miał narzeczoną. Gdyby choć raz wymsknęło mu się imię.
- Za pieniądze na nasz ślub, załatwiłam mu przydział do gwardii. Nie jestem z tego dumna. Po prostu nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogę go stracić. - Samolot znowu szarpnął. Tym razem przyjaciółka nie przestraszyła się. Wydawało mi się, że nawet nie zauważyła tego faktu, zatopiona we wspomnieniu. Po głębokim oddechu kontynuowała. - Mniej więcej wtedy wszystko zaczęło się psuć. To długa historia, ale wydaje mi się, że nasze wspólne plany i marzenia przestały być... wspólne.
- Czy ciągle coś do niego czujesz? - rzuciłem chłodno, patrząc przed siebie. Próbowałam zachować dystans od nadchodzącej odpowiedzi.
- Jakaś część mnie zawsze będzie go kochać. Ale nie sądzę żebyśmy kiedykolwiek mogli do siebie wrócić. Za bardzo się zmieniliśmy. - odparła. Nie musiałem nawet patrzeć w jej oczy, żeby wiedzieć, że mówi szczerze.
- Gdybyś nie wysłała Aspena do pałacu to prawdopodobnie nie mógłbym się spokojnie wymykać do rebelii. Nie było by nas tutaj teraz.
- Faktycznie.
- Może nie warto cofać się w czasie. - stwierdziłem.
- Chyba masz rację. Teraz skupiamy się na przyszłości. Od tych podróży w przeszłość szumi tylko w głowie. - powiedziała rudowłosa.
- Albo męczy cię jet lag... samolotowy kac. - Ami spojrzała tylko ze zmarszczonymi brwiami i oparła się wygodnie.

Turbulencje wzmocniły się. Mignęła kontrolka pasów bezpieczeństwa, która świadczyła o jednym.
- Spójrz, widać już światła Dalantouzui, niedługo lądujemy. - oznajmiłem.
America wbiła wzrok w okno. Na jej twarzy pojawił się niezwykły uśmiech, promieniujący wręcz zachwytem.
- Widziałeś kiedyś coś piękniejszego?
- Nie, nigdy. - mruknąłem, bynajmniej nie skupiając się na  krajobrazie za szybą.

Wylądowaliśmy na prywatnym lotnisku w małym, przybrzeżnym miasteczku. Miałem wrażenie, że znajdujemy się pomiędzy domkami dla lalek. Prawie wszystkie budowle były niezwykle niskie pomimo fantazyjnie zadartych do góry dachów. Wbrew pozorom ich kolory nie były mocno nasycone. Dominowały barwy kremowe, które jednak przyjmowały na siebie blask wschodzącego słońca w szczególny sposób. Ciepłe promienie tworzyły na jasnych ścianach efekt jakby bursztynowego złota. Za każdym razem gdy mijaliśmy takie cuda, robiłem zdjęcia bez opamiętania.

Na miejscu otrzymaliśmy kilka informacji logistycznych od rebelii. Jak się okazało do ambasady w Shanghaju wyjeżdżamy dopiero za kilka dni, żeby nie budzić podejrzeń ojca, a stamtąd  tak szybko jak się da wyruszamy do Pekinu na spotkanie z Cesarzem. Lokaj pokrótce oprowadził nas po najważniejszych zakątkach willi tzn. sypialniach, jadalni i zielonym ogrodzie herbacianym. America zakochała się w minimalistycznej altance z marmurową fontanną. Wszystko nawiązujące do górskiego krajobrazu Chin i otoczone dziką naturą. Po kilku godzinach zachwytów, stwierdziliśmy zgodnie, że odpoczynek dobrze nam zrobi. Okazało się, że podróż była do tego stopnia męcząca, że obudziłem się dopiero późnym wieczorem. Ku mojemu zaskoczeniu przywitała mnie melodia fortepianu.

Zszedłem do małej, niemal całkowicie oszklonej sali, którą wypełniały delikatne dźwięki.
- Schumann? - zapytałem gdy America oderwała dłonie od klawiszy.
- Skąd wiedziałeś?
Wzruszyłem ramionami z uśmiechem.
- A to? - zagrała kilka taktów innej spokojnej ale mroczniejszej muzyki.
- Hmm... Brahms - powiedziałem po chwili licząc, że się nie zbłaźnię.
- A co powiesz na to? - z filuternym uśmiechem zabrała się do kolejnego utworu. Miałem wrażenie, że te nuty też poznaje. Natomiast ich kompozytor zupełnie nie przychodził mi do głowy.
- Nie mam pojęcia. - powiedziałem zaskoczony.
Na moje słowa America powtórzyła melodię dodając do niej słowa piosenki, którą rozpoznaje każdy. 'Paparazzi!'
- Naprawdę? Pokonała mnie Lady Gaga?! - obydwoje parsknęliśmy śmiechem.
- I tak jestem pod wrażeniem, że poznałeś Traumerei Shumanna. - po chwili potrząsnęła głową gwałtownie. - O kurczę, obudziłam cię?
- Takimi dźwiękami możesz mnie częściej budzić.
- Przepraszam. Dawno nie miałam takiej ochoty żeby grać. Tutaj jest tak pięknie... Aż mi się przypomina jak bardzo kochałam muzykę, kiedy jeszcze grałam tylko dla siebie. - przerwała spoglądając na instrument. - Nie wiem skąd mi się zebrało na takie sentymenty.
Wstała ostrożnie i pociągnęła moją dłoń w stronę korytarza.
- Możemy poopowiadać sobie o sentymentach przy kolacji. Jestem strasznie głodna.
- Odnoszę wrażenie, że jesteś głodna 24 godziny na dobę. - rzekłem, uśmiechając się pod nosem. Jej idealna talia nijak nie zdradzała namiętnej pasji do jedzenia.
- Chyba tak... Cóż, najwyżej zrujnuje cały budżet Illei na cuda lokalnej kuchni. - machnęła ręką niby lekceważąco.
- Oj tam, zdarza się - odpowiedziałem w podobnym tonie. Roześmiani ruszyliśmy do jadalni.

The Nightingale {Selection Retelling - Rywalki}Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz