Rozdział 58

24 3 1
                                    

Lynette

Coś małego chowało się pomiędzy kubłami na śmieci postawionymi w zaułku. Był to lis. Dokładnie obwąchiwał każdy kosz i każdy pozostawiony w nim śmieć. Chyba nie znalazł niczego, co by go interesowało, więc zrezygnował z buszowania w odpadkach i szybko pobiegł w inne miejsce. 

Był środek nocy. O tej godzinie ludzie raczej nie wychodzili na zewnątrz, dlatego lis mógł spokojnie krążyć po pustych ulicach i sprawdzać wszystkie napotkane po drodze miejskie kosze. Czujne oczy lisa bacznie obserwowały teren. 

Wspiął się do jednego z kubłów, umiejscowionego przy ławce, i zaczął w nim myszkować. Widać było tylko wystającą na zewnątrz rudą kitę. 

Obok przejechał samotny samochód. Żółte światła dosięgnęły zwierzę. Lis, spłoszony warkotem silnika, wyskoczył z kubła i uciekł gdzieś w dal. Zwinnie przeskoczył przez kamienny murek, za którym kryło się wielkie, zarośnięte trawą pole. Chytrusowi wyraźnie się tutaj spodobało i od razu zaczął węszyć. Przebierał łapami, cały czas trzymając nos nisko przy ziemi. 

Niebo było czarne jak węgiel. Żadna gwiazda nie migotała w oddali. Nawet księżyc został przysłonięty. Jedyną rzeczą, jaka się świeciła, były bystre oczy lisa. 

Zwierzakowi udało się coś wyczuć. Zaciekawiony zaczął podążać za zapachem, który doprowadził go aż do torów kolejowych. Zatrzymał się przy czymś. Na środku torów leżał jakiś dziwny obiekt o dziwnym kształcie. To przypominało... przypominało rękę. Lis zbliżył się do zesztywniałej dłoni, a potem zajął się obwąchiwaniem jej. Chyba sądził, że trafił właśnie na padlinę. Ale padlina nie powinna się ruszać, a to coś niespodziewanie wystrzeliło w kierunku lisiego pyska. Obślizgła, rozczapierzona, sześciopalczasta łapa z zaostrzonymi pazurami chciała zacisnąć się na głowie zwierzęcia. Lis w ostatniej chwili odskoczył w tył. Szpony zatrzasnęły się jak szczęki rekina, o mało co nie przytrzaskując lisowi jego odstających uszu. Zwierzę czmychnęło i ukryło się w gęstych zaroślach. 

Ręka wciąż się poruszała, dłoń zamykała się i otwierała. Palce starały się czegoś chwycić, lecz na próżno, bo w ich zasięgu była jedynie pusta przestrzeń. Ta tajemnicza, bezosobowa kończyła wydawała się być jak opętana. Nie wiadomo było nawet, do kogo należy, bo reszta ciała jakby zlała się z otoczeniem. Na glebie spoczywały zdeformowane szczątki, i może kiedyś rzeczywiście było to coś żywego, lecz teraz kojarzyło się to bardziej z samą skórą, która została wypatroszona ze wszystkich organów, a następnie porzucona na suchej ziemi, rozdeptana i jeszcze spalona albo polana żrącym kwasem. Kości były chyba połamane, ponieważ ramię i przedramię wyginały się pod nienaturalnymi kątami. W ogóle ciężko było uwierzyć w to, że ta część ciała jest zdolna do wykonywania jakichkolwiek ruchów. 

Szkaradztwo. 

Ktoś, kto sterował tą ręką, metodą prób oraz błędów usiłował ułożyć ją w miarę dogodnej i stabilnej pozycji. Po chwili wszystkie sześć palców ustawiło się równoległe do podłoża. Dla większej równowagi pazury zatopiły się głęboko w ziemi. 

Nadeszła kolej na drugą łapę, która była w jeszcze gorszym stanie niż poprzednia. Powyginana i powykręcana po całej swojej długości, wyglądała jak sprężyna. Ale jakimś sposobem i jej się powiodło, i ona także spoczęła na gruncie. 

A kiedy obie przednie ręce zdołały oprzeć się na ziemi, to i pozostała część szkieletu odżyła. Wygięty w łuk kręgosłup zaczął unosić się do góry i rósł, centymetr po centymetrze, robiąc się coraz to dłuższym. Słychać było trzaski kości i stawów, które stopniowo powracały na swoje miejsce. Sylwetka była zniekształcona i wypaczona. Ale miało się wrażenie, że początkowo nieforemny kształt ciała również powoli zaczyna się regenerować i naprawiać. Z końca kręgosłupa wystawał ogon, który poruszał się w trawie jak wąż. Tylne łapy też powróciły do życia. 

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz