Rozdział 15

86 5 1
                                    

Skupiłem się na czymś, a raczej na kimś innym.

   — Witaj, kolego — szepnąłem tuż za plecami nowo poznanego mi likantropa. Przez przypadek mocno go przestraszyłem, a ja po prostu nie zamierzałem być gwałtowny. Widziałem, jak włosy na czubku głowy nastroszyły mu się, jakby przeszedł przez niego prąd.

   — Czego chcesz? — prychnął i popatrzył się na mnie spod byka.

Wskazałem brodą na osobnika naszego gatunku, tego zgiętego w pół chłopaka, który spoczywał na barkach dużego likantropa. I z każdym krokiem obijał się głową o jego plecy, a nawet nie był tego świadom.

   — Mogę go od ciebie przejąć. To mój przyjaciel.

Na tę wieść nieznajomy rozpromienił się.

   — Bierz go — odparł bez zastanowienia i zrzucił z siebie Kiera, nawet się nie wahając. Wykonał to bardzo niedbale, tak że Kier o mało co nie wylądował na ziemi, gdy przekładaliśmy go sobie do rąk. — I tak już powoli zaczyna się budzić — dodał, a kiedy tylko Kier przestał być jego ciężarem, skończył rozmowę i oddalił się.

Zostałem więc sam z moim towarzyszem. Spojrzałem na jego twarz. Miał otworzone usta i wywalony język na zewnątrz. Wyglądał co najmniej zabawnie. Lekko poruszał powiekami, co oznaczało, że rzeczywiście odzyskuje mentalność.

   — Czemu ty jesteś taki ciężki? — napomknąłem i ostrożnie posadziłem go na ziemi, tak żeby był oparty plecami o drzewo. — No dalej, Kier, otwieraj te ślepia.

Kucnąłem przy nim. Kier zaczął mamrotać. Sprawiał wrażenie, jakby naprawdę postradał rozum. Z mojej perspektywy uchodziło to za beznadziejny widok.

   — Kier. Ty ofermo — powiedziałem kpiąco.

Przyjaciel lekko podniósł głowę do góry. Wydawało mi się, że wpatruje się we mnie przez przymrużone oczy.

   — Wal się — zamajaczył. — Sam jesteś ofermą.

   — Ja nie zemdlałem — przypomniałem mu. Mogłem pochwalić się tym, że okazałem się lepszy. I tym razem to ja górowałem.

   — I tak jesteś ofiarą losu — dogryzł mi z półuśmieszkiem.

   — Pfff — parsknąłem. Już zaczynałem się bać, że Kier zbyt mocno uderzył się w głowę, ale z tego co słyszałem, był już sobą i odzyskał swój ironiczny styl bycia.

   — Lepiej pomóż mi się podnieść, Reiner — rzekł, poruszając rękami i nogami. Tak samo jak u Kory jego ruchy były odrętwiałe i musiała minąć chwila, zanim paraliż ustąpi.

Kier próbował podnieść swój tyłek z ziemi, ale z trudem mu to wychodziło. Wyciągnąłem ku niemu pomocną dłoń i jakoś postawiłem do pionu.

   — Trzeba ruszać. Bo zostaniemy w tyle — zauważyłem, próbując wypatrzeć w oddali innych członków naszej watahy. Nie mogłem pozwolić, aby Kier mnie teraz spowalniał, dlatego podparłem go ramieniem i zmusiłem do szybkiego kroku.

Słyszałem, jak Kier mocno wciągnął powietrze przez nos, jakby intensywnie coś wąchał.

   — No nieźle. Czuję na tobie zapach Kory — uznał, ponownie się zaciągając. — I to mocno.

   — Jej też potrzebny był ratunek — objaśniłem bez zbędnych ogródek i z brakiem jakiejkolwiek ekscytacji tym tematem.

   — Zazdroszczę — przyznał ze szczerością. — Bardzo okazała z niej likantropnka.

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz