Rozdział 75

16 2 1
                                    

REINER

Połowa drogi za mną; nielitościwa połowa drogi, przez którą brnąłem nie dość, że w żółwim tempie to jeszcze prawie na oślep, a wszystko przez obfity deszcz z gradem. Burzowe chmury nadeszły z północy, czyli akurat z miejsca, do jakiego się kierowałem. Przez cały czas szedłem wichurze pod prąd i lodowe kulki uderzały mnie prosto w twarz. Nawet kaptur naciągnięty aż do samej linii oczu na niewiele się zdał. Wiatr był tak silny, że aby nie zwiewało mi kaptura z czubka głowy, to musiałem nieustannie przytrzymywać go rękami, w wyniku czego dłonie, które miałem wystawione na wierzch, przemarzły mi do samych kości.

— Ty wciąż tu, likantropie?

Gdzieś pośród wietrznego szmeru i innych bełkotliwych dźwięków doszedł do mnie cichy, lecz zrozumiały głos. Przystanąłem, żeby lepiej słyszeć mojego rozmówcę.

— Nie spodziewałbym się, że taki zatwardziały wojownik jak ty, od podszewki wychowany w lesie, wytrzyma w tym hedonistycznym mieście aż tyle długich i ciężkich dni, poważnie. Za każdym razem jak cię widuję, zadziwisz mnie coraz to bardziej swoim podejściem — rzekł mieszaniec.

Milczałem.

Obróciłem się w stronę, z której dobiegał głos, lecz nie dostrzegłem niczego prócz ściany deszczu.

— Co cię tutaj trzyma? Widać po twojej twarzy, że nie czujesz się dobrze na tej ziemi, po której obecnie stąpasz. To nie twój świat, nie twoje życie i nie twoja dola. Męczysz się tu. To miasto powoli i dotkliwie wyżera cię od środka. Czemu po prostu nie możesz stąd odejść?

Milczałem.

Poszedłem za mową. Parę kroków naprzód i znalazłem się w suchym miejscu. Przez pierwsze sekundy i tak nie widziałem nic, bo krople wody lały się ze mnie; spływały z kaptura, z włosów, z nosa, z rzęs i tworzyły mętny parawan zasłaniający całą przestrzeń.

— W mieście ostatnio sporo się dzieje... Nie, żebym cię o coś podejrzewał, ale... to niezły zbieg okoliczności, że te wszystkie incydenty, włącznie z tajemniczym morderstwem, wydarzyły się mniej więcej w tym samym przedziale czasowym, kiedy akurat ty pojawiłeś się wśród nas. Nie twierdzę, rzecz jasna, że to ty jesteś winny tej zbrodni. Wiem, że nikogo nie zabiłeś, lecz nasuwa się na myśl, że masz coś wspólnego z tą całą chryją.

Milczałem.

Zsunąłem kaptur z głowy. Włosy lepiły mi się do czoła; przeczesałem je sobie palcami. Skóra na moich dłoniach przybrała siny odcień.

Stałem pod daszkiem, który był krótki, ale wystarczający, żeby schronić się przed deszczem. Pomyślałem, że skoro już tutaj trafiłem, to pozwolę sobie na chwilowy odpoczynek. Oparłem się plecami o murek. Znużyło mnie. Minimalnie przymknąłem oczy. Oczywiście cały czas miałem na względzie, że jestem obserwowany przez pewnego pół-likantropa.

— Coś nie jesteś dziś zbytnio rozmowny — stwierdził.

Nadal milczałem, zbywając jego uwagę przeciągłym westchnięciem. 

Otwarłem jedno oko. W końcu go zauważyłem; siedział na odstającej elewacji należącej do budynku. Usadowił się jakieś dwa metry nad ziemią i patrzył się na mnie z góry. Wybrzuszenie, na jakim się rozsiadł, pozostawało w zacienionym i trudno dostępnym miejscu, przez co na początku niełatwo było mi go wypatrzeć. W sumie to głównie widziałem parę świecących oczu chłopaka, taksujących mnie z zaciekawieniem.

— Ciężka noc, co? Heh, wiem coś o tym — powiedział, po czym przyłożył do ust szklaną butelkę i pociągnął z niej kilka solidnych łyków.

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz