Rozdział 4

164 7 0
                                    

REINER


Silny jak głaz, który nie pęka.

Szybki jak piorun przecinający niebo.

Sprytny jak nachodzący zza pleców wiatr.

Odważny jak te drzewa rosnące tu od setek lat.

I instynkt niczym wszechwiedząca zjawa.


Taki właśnie byłem lub przynajmniej starałem się, jak tylko mogłem. Uzyskanie wszystkich wymienionych cech było bardzo wyczerpującym wyzwaniem. Nie byłem jeszcze gotowy, żeby pochwalić się samemu sobie, że udało mi się osiągnąć chociaż połowę tego. Mimo to mantrę powtarzałem praktycznie dzień w dzień i już dawno temu zauważyłem, że jestem niebywałym perfekcjonistą, co w niektórych przypadkach mi pomagało, a w innych potrafiło tylko utrudniać.

Bądź co bądź, każdą rzecz, jaką wykonywałem, nawet najdrobniejszą, robiłem po to, żeby być godnym swojej pionierskiej rasy. Nie był to obowiązek ani przymus. Tak wyglądało całe moje życie. Od urodzenia wiedziałem, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. Kilkanaście lat morderczych treningów zrobiło ze mnie wojownika. Stałem się już dorosły. Uzyskałem odpowiedni wiek, aby dołączyć do Elity i tylko parę dni dzieliło mnie od pamiętnego przeżycia, kiedy oficjalnie zdobędę miano Łowcy tropiciela. Polowanie, zabijanie, bycie najlepszym z najlepszych. Przez ten cały czas nie robiłem nic innego, niż ciężko pracowałem. Uczyłem się i doskonaliłem, a przeminęło tyle bólu i cierpienia, by w końcu móc rozłożyć skrzydła. I nadeszła piękna chwila. Czułem to. A czy moje umiejętności były odpowiednie? Tak, musiały takie być. Przecież poświęciłem na to samego siebie. Odbierałem to prawie tak, jakbym oddał za to własną duszę. I wszystko za jedną sprawę.

Ale skąd mogłem wiedzieć, że tak naprawdę jestem kimś zupełnie innym, niż zakładałem. Skoro wpajano mi do głowy puste rozkazy, które w rzeczywistości okazały się być fałszem. Samo życie ukazało się przede mną na nowo, kiedy później sam je poznawałem. Mój prawdziwy dom...

Cholera, i znów to przeczucie deja vu, zupełnie jakbym to wcześniej widział. Ostatnio coraz to częściej mnie dopadało, a nie byłem z tego powodu zadowolony, bo musiałem mieć jak najlepszą formę w najbliższych dniach. Nie mogłem pozwolić sobie na to, aby jakieś nieistotne myśli wkradały się do mojej głowy. Byłem w trakcie bardzo ważnych ćwiczeń. Biegłem ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mijało kolejne sześćdziesiąt minut, już po raz trzeci. Pomimo tak długiego wysiłku nie czułem zmęczenia, a umysł wciąż pozostawał świeży i z perfekcją wymijałem wszystkie drzewa. Tak ogromną wytrzymałość zawdzięczałem latom praktyki i intensywnemu szkoleniu. Domniemanie, że już kiedyś to się wydarzyło, nie powinno być niczym dziwnym, ponieważ biegałem codziennie, a las był moim domem. Ale to nie było zwykłe deja vu. Nie atakowały mnie myśli związane z materią mi bliską. Wręcz przeciwnie, koncentrowałem się na czymś, czego nie znałem. To było jak myślowy omam. Coś lub nawet ktoś bardzo wyraźnie próbował przekazać mi informację o rzeczach, których nie jestem świadomy. To o czym istnieniu nie miałem pojęcia, dawało mi o sobie znać. Usiłowałem ignorować te wytwory wyobraźni, ale niestety nie potrafiłem dostać się do mojej podświadomości, a to właśnie stamtąd wychodziły. Czy wszystko to było spowodowane stresem nadchodzących okoliczności, czy może poważnie zwariowałem? Bo co mogłem sądzić o nękającej mnie nostalgii, która nigdy nie miała miejsca w moim życiu. Nigdy tego nie przeżyłem. Te wspomnienia, których doznawałem, nie należały do mnie. One były połączone z kimś innym i dotyczyły czegoś innego. Pytanie, jakie ogniwo tworzyły ze mną...

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz