Uczono nas, że na zespołowych misjach nie można iść zwartą grupą. Trzeba było być rozproszonym i mieć wystarczająco dużo wolnej przestrzeni wokół siebie. Dlatego wszyscy szliśmy w kilkumetrowych odstępach. Jak na razie naszym zadaniem było rozpoznawanie i zapamiętywanie terenu. Mieliśmy ćwiczyć spostrzegawczość i nauczyć się zwracać uwagę na każdy szczegół lasu. Maszerować powoli i z czujnością. A w razie potrzeby być gotowym na wszystko, w tym na nieznane. Wszelkie zmysły musieliśmy utrzymywać maksymalnie wyostrzone, a największym wyzwaniem było zsynchronizowanie ciała i emocji z otrzymywanymi przez środowisko bodźcami. A tych bodźców było pełno. Ogrom, który nawarstwiał się z każdą minutą, a nawet sekundą. Czasem miałem wrażenie, że opuściłem las, w którym się urodziłem i wychowywałem i znalazłem się w zupełnie niezbadanym mi świecie. Świecie, jaki mnie przerastał, bo choć wielokrotnie słuchałem o różnicach pomiędzy dobrym a złym lasem, o warunkach panujących na nowym obszarze i o mrocznej energii, której nie sposób zobaczyć, ale czuć ją, gdy znajduje się w pobliżu, to nawet w moich najgorszych scenariuszach nie ogarniał mnie taki harmider jak teraz. I ponoć noc, tylko noc przynosiła takie efekty. Przy pełni księżyca tak jak dzisiaj, bieżący zmierzch był jak czas żniw.
Już po krótkiej chwili poczułem, jak się męczę, mimo że poruszałem się bardzo spokojnie i bez pośpiechu. Cały czas miałem spięte mięśnie, to one mnie tak wykańczały, czułem, jak drżę i żadną metodą nie potrafiłem się rozluźnić. To nie było normalne. Podczas standardowych treningów takie rzeczy się nie zdarzały. Weterani mieli rację, że to, co dzieje się na szkoleniu, a pójście na prawdziwą misję, to dwa różne wszechświaty.
I było jeszcze coś nowego, czego nie doświadczyłem wcześniej. Strach. Z każdym następnym kilometrem dalej od naszej bezpiecznej strefy, wzbierał we mnie nieokreślony niepokój. Jednakże nic się nie rozgrywało. Było cicho. Żadnych odmiennych kształtów czy gwałtownych ruchów. Lecz lęk unosił się powietrzu. Był jak osobny bodziec, który właśnie dostał się do mojej głowy wraz ze wdychanym tlenem. Jak osobliwy czynnik istniejący jedynie w tym miejscu, łamiący wszelkie dotychczas znane mi prawa. Jak wirus, którym można się zarazić.
Tutaj las był zupełnie rozbieżny niż tam, gdzie na co dzień przebywałem. Tutaj każde drzewo wyglądało zbyt osobliwie i było ich trzy razy więcej niż przy naszej jaskini. Sądziłem, że do perfekcji opanowałem bieganie sprintem na zalesionym gruncie i manewrowanie między pniami, które były dla mnie niczym pachołki. A tutaj, wątpiłem, czy dałbym radę pokonać krótki dystans i to truchtem.
Kolejnym problemem była strasznie zła widoczność. Sterczące gałęzie zasłaniały obraz ze wszystkich stron. Niektóre z nich były zdecydowanie za długie i za chude. Tworzyły irracjonalne kształty, potrafiły zapętlać się kilkukrotnie, jakby ktoś ulepił je z gliny, rozciągnął, powykręcał i przykleił do suchej kory. To było aż fizycznie niemożliwe, aby wciąż utrzymywały się o własnych siłach. Stale zahaczałem o ich końcówki, które wbijały mi się dosłownie wszędzie. Czasem musiałem przedzierać się przez tę gęstwinę, a one i tak nie popękały. Zostawały na swoich miejscach zupełnie nienaruszone. To moja skóra bardziej ucierpiała przy kontakcie z nimi. W tej przepychance to ja byłem przegrany. Sam się dziwiłem, jak to jest dopuszczalne, że moje rzekomo mocne ciało poległo w starciu z cieniutkimi gałązkami.
Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zagubiony we własnych myślach. Bałem się. Naprawdę się bałem, wręcz dygotałem ze strachu. Nieustannie zdawało mi się, że ktoś mnie obserwuje albo, że za następnym drzewem czai się wróg. Traciłem jasny rozsądek i zmysły. Nawet mój wzrok zaczął szwankować i wyłączyła mi się umiejętność dziennego widzenia. Las zaczynał stawać się coraz to ciemniejszy i ciemniejszy. Przechodził od najjaśniejszego do najciemniejszego odcienia czerni. Gotowała się we mnie jeszcze większa bojaźń. Nie miałem nawet pojęcia, gdzie jest Alfa czy Kier, a przecież mój przyjaciel szedł po mojej prawej stronie. Teraz kompletnie zgubiłem go z oczu. Wszystkich zgubiłem z oczu. W kulminacyjnym momencie zacząłem obracać się w kółko, lecz i tak nie dostrzegłem nikogo. Wydawało mi się, że zostałem sam. Jakby inni przepadli bez śladu. Czy to było w ogóle prawdopodobne?
CZYTASZ
Las Likantropów
WerewolfWystarczy jeden wilkołak niepasujący do reszty stada. Młody buntownik o wielkim talencie, ale i o zupełnie innym spojrzeniu na otaczający go świat. Skrzywdzony wilk, którego ciekawość cięgnie poza las. Oraz dziewczyna z rozbitej rodziny. Nieakceptow...