Rozdział 68

17 2 1
                                    

Przyśnił mi się duży biurowiec. W budynku już nikogo nie było, nie licząc jednego człowieka, który właśnie wychodził na zewnątrz. Był to mężczyzna w średnim wieku. Zamknął drzwi, dwa razy upewnił się, czy na pewno nikt nie zdoła ich otworzyć, a następnie pospieszył żwawym krokiem na parking. Dookoła panowała noc. Było czarno i pusto. Padał rzęsisty deszcz. Mężczyzna przyciskał pod pachą biurową teczkę, uważając, żeby jej nie zmoczyć. W drugiej ręce trzymał starą gazetę, którą osłaniał się przed deszczem. Z daleka zbliżała się burza. Na niebie pojawiła się pierwsza błyskawica, przyprawiając miasto o upiorny klimat. Mężczyzna szybko dobiegł do swojego samochodu, ostatniego ostałego się na parkingu. Wszedł do środka, stanowczo zatrzaskując drzwi i odcinając się od świata zewnętrznego. Odetchnął z ulgą, kładąc swoją nieskazitelną teczkę na siedzeniu obok. Wytarł sobie z twarzy chusteczką krople deszczu, a później odpalił silnik. Zapaliły się żółte reflektory auta i pojazd ruszył naprzód.

Mężczyzna z pewnością zamierzał jak najszybciej znaleźć się w domu. Jechał opustoszałą ulicą, miasto było wyludnione i z ludzi, i z innych samochodów. Do tego niesprzyjające warunki do jazdy sprawiały, że wycieraczki na przedniej szybie musiały być ciągle w ruchu, by kierowca mógł dostrzec cokolwiek na drodze. Mężczyzna aż mrużył oczy i pochylał głowę do przodu, aby wyjrzeć zza wodnistej kaskady. A wichura i tak było coraz to gorsza. Niezaprzeczalnie zbierała się poważna ulewa i gradobicie.

Ni stąd, ni zowąd na jezdni pojawiła się jakaś postać. I nie wiedzieć czemu stała ona na samym środku drogi. Tym samym wpadając wprost na maskę rozpędzonego samochodu. Kierowca nie miał żadnych szans, aby zareagować w porę i cudem uniknąć wypadku.

- O kur...! - krzyknął, po czym natychmiast nacisnął na hamulec.

Ale było już zdecydowanie za późno. Auto uderzyło w pieszego. Samochód z piskiem opon zatrzymał się dopiero po kilku sekundach, kiedy potrącona osoba zdążyła już przelecieć nad dachem pojazdu i upaść na twardy asfalt z wysokości kilku metrów.

- Nie... - wyszeptał zamroczony kierowca, łapiąc się przy tym za głowę. - Nie! Tylko nie to! - powiedział głośniej z wściekłością w głosie.

Nie wierzył w to. Z wariackim wzrokiem spojrzał w lusterko i zobaczył nieruchomy kształt leżący na ziemi. Przypominający ludzką sylwetkę.

- Nie... - Z jego oczu pociekły łzy.

Szarpnął za klamkę, otwierając na oścież drzwi od samochodu. Deszcz dudnił o dach pojazdu, podał na leżące na jezdni nieruchome ciało, moczył mężczyźnie całe włosy.

- Pogotowie, pogotowie... - wybełkotał, jednocześnie wyjmując telefon z kieszeni. Wybrał numer alarmowy. Wychodząc jedną nogą z samochodu, już zamierzał wcisnąć zieloną słuchawkę, gdy z nagła coś niespodziewanego przykuło jego uwagę.

- Ech...? - westchnął z zaskoczenia, jeszcze raz zerkając w lusterko, a potem z powrotem na ulicę.

Wydarzyło się coś... szokującego. Cała szosa na powrót zrobiła się pusta. W miejscu, w którym dopiero co kierowca ujrzał ofiarę wypadku, nie było już ani śladu po ciemnej, tajemnej sylwetce. Pieszy zniknął.

- Co się stało? Gdzie on jest?

Mężczyzna przestał płakać, a zaczął się poważnie zastanawiać, jak to w ogóle jest możliwe, żeby tak potrącona osoba, która najprawdopodobniej poniosła śmierć na miejscu, raptownie wstała i sobie poszła?

Zszokowany mężczyzna wysiadł z samochodu. Był tak zaniepokojony i osłupiały tym zdarzeniem, że o mało co nie stracił równowagi, kiedy zmienił pozycję z siedzącej na stojącą. Na dworze szalało urwanie chmury, ale człowiek przestał się przejmować wichurą. Czując, jak woda wlewa mu się nawet do butów, obszedł swój samochód. Krwi nie było ani grama. Być może deszcz już ją zmył.

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz