Rozdział 11

94 7 0
                                    

Po powrocie do domu czekały mnie standardowe obowiązki domowe. Musiałam najpierw wyjść z Rexem na popołudniowy spacer. Pies bardzo się ucieszył, gdy mnie zobaczył. Jak tylko weszłam do mieszkania, zaczął skakać wokół mnie i przyjaźnie szczekać.

   — Rex. Moje słoneczko. Już jestem, jestem. Zaraz pójdziemy na spacerek. — Kucnęłam przy nim i przytuliłam się do niego. — Mój najbliższy przyjaciel — powiedziałam, klepiąc go po łbie.

Rex merdał ogonem, jakby był w tej chwili najszczęśliwszym psem na świecie.

   — Chcesz przysmaczek? — spytałam, patrząc mu się prosto w oczy.

Mój pupil też skupił na mnie wzrok i posłusznie czuwał, aż wydam mu komendę.

   — Siad — rozkazałam jak prawdziwa treserka.

Usiadł na podłodze, wciąż uważnie się we mnie wpatrując.

   — Teraz łapa. — Wyciągnęłam rękę, a on przyłożył mi do niej swoją czarną łapkę. Wyglądało prawie tak, jakby przybijał mi piątkę.

   — Super piesek. Zasłużyłeś. — Rzuciłam mu chrupka, a on złapał go w powietrzu i pochłonął w ciągu sekundy, jeszcze się przy tym oblizując. Następnie zaszczekał dwa razy. Chyba pragnął w ten sposób powiedzieć, że jest wdzięczny.

   — Wiem. Ja ciebie też — mówiłam uroczym głosem.

Rex stanowił moją jedyną oazę spokoju w tym domu pełnym nienawiści i podłości.

   — A teraz chodź na dwór — odrzekłam, po czym założyłam mu obroże i smycz.

Chwilę później zbiegałam już ze schodów. Nawet nie zdążyłam zdjąć kurtki i odsapnąć pięciu minut po całym dniu szkoły. A nie licząc samego Rexa, istniało jeszcze sporo rzeczy do wykonania.

W skrócie: spacer zajął jakiś kwadrans. Na szczęście tym razem obyło się bez nieprzyjemnych niespodzianek. Gdy już uporałam się z Rexem, zajęłam się resztą zadań z listy. Szybko w myślach powtórzyłam sobie kilkakrotnie, co mam do zorganizowania, żeby niczego nie pominąć.

Z wyuczoną precyzją wrzuciłam wszystkie brudne rzeczy do pralki i nastawiłam ją na dwugodzinne pranie. Próbowałam najdokładniej oszacować czas i ułożyć cały plan w głowie. Pomyślałam, że podczas mycia zdążę wysprzątać piwniczkę, a gdy wrócę, rozwieszę odzież na suszarce.

Kurzu w piwnicy było pełno. Tysiące drobinek unosiło się w powietrzu przy każdym ruchu miotły. Myślałam, że dostanę astmy od tego pucowania. Oprócz brudu pozbyłam się też przeróżnych staroci, które leżały tu chyba z wieki. Już przeżyte, zepsute, nieużywane. Jak na przykład niedziałającą prostownica do włosów Rebeci, o której chyba zapomniała. I nie wiem, po co w ogóle dała ją tutaj, zamiast od razu wyrzucić. Ja więc zrobiłam to za nią. Wszystkie graty wpakowałam do zbędnego pudla i zaniosłam na śmietnik. Czułam się jak na wysypisku śmieci, gdy upuściłam wielki karton na ziemię i podmuch sprawił, że szary pył poleciał do góry. Otrzepałam ręce. Wróciłam jeszcze na chwilę do piwniczki, żeby ostatni raz łypnąć na nią okiem. Wszystko zostało wysprzątane. Macocha nie będzie mieć się do czego przyczepić.

   — Och. — Zauważyłam, że w kącie coś jeszcze leży.

Podeszłam, żeby sprawdzić, co to jest i okazała się, że znalazłam Freda. Czyli małego, pluszowego misia z czasów dzieciństwa. Teoretycznie był mój, ale Rebeca często mi go zabierała, bo uważała, że jest śliczny i że też chce mieć taką zabawkę.

Kiedyś może rzeczywiście taki był, lecz teraz uchowało mu już tylko jedno oko, a z wielu miejsc wylatywał puch. Mimo to widząc go, budził się we mnie sentyment. Nie mogłam go tutaj zostawić, a co gorsza wyrzucić, więc zabrałam go ze sobą.

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz