Udałem się do skrzydła leczniczego. Bardzo dużego pomieszczenia, gdzie sufit znajdował się kilkanaście metrów nad naszymi głowami. Wnętrze miało szare, kamienne ściany, bo w końcu była to jaskinia i wszystkie korytarze oraz pokoje były tak naprawdę rzetelnymi wydrążeniami w zbitej skale. Światło słoneczne dostawało się do nas poprzez niewielkie otwory, które pełniły funkcję okien. A tam, gdzie ich zabrakło, panowały okropne ciemności i można było rozświetlić je jedynie za pomocą ognia. Ze wszystkich przestrzeni w naszym domu najjaśniejszą jego częścią była właśnie lecznica. To przez ten piramidalny szczyt w kształcie stożka. Jego boki były wręcz usiane mniejszymi lub większymi wyrwami. Niesymetryczne kształty i chaotyczne rozmieszczenie szczerb tworzyło nadzwyczaj piękną mozaikę. Widoczne smugi białego światła, które wpadały przez okna, pozostawiały również fantazyjne wzory na ścianach. Chyba że akurat trwała pora deszczowa. Wtedy trzeba było zaradzić wlewaniu się wody do środka. Też mieliśmy na to swoje sposoby. Lecz jak na razie nic nie wskazywało na ulewę i gdy tylko przekroczyłem próg lecznicy, zauważyłem i poczułem na twarzy przyjemne ciepło. Po ustawieniu słońca stwierdziłem, że zostało jeszcze około godziny do punktu zero. Mówiłem oczywiście o wytycznych na temat spotkania z Alfą.
Och, za dużo o tym rozmyślałem. Słusznie potrzebowałem skupić myśli na czymś innym albo się komuś wygadać. W uspokojeniu się pomogła mi sama lecznica. Rzeczywiście oderwałem się od rozpamiętywania. Z jednej strony pozytywnie, ale z drugiej ani trochę... Bo to, co tutaj zobaczyłem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Na początku stanąłem jak wryty. Jeszcze nigdy nie widziałem tu takiego tłoku. Prawie cały oddział, z którym uczestniczyłem we wczorajszej misji, przebywał na oddziale. Teraz już praktycznie wszystkie twarzy były mi znajome. Ciała moich towarzyszy, spoczywające na medycznych pryczach, zajęły całe dwa rzędy. Zamknięte oczy i umiarkowany oddech. Nasi sanitariusze podchodzili od jednego łóżka do drugiego. Cały czas sprawdzali puls, zmieniali opatrunki, podawali przeciwbólowe napary. Postękiwania i zawodzenia były jak akompaniament i idealnie zgrywały się z powojenną atmosferą. Nie sądziłem, że tamte stwory aż tak mocno dały nam w kość. A ponoć to ja znalazłem się w ciężkim stanie. Nie chciało mi się teraz wierzyć w słowa Alfy. Przecież połowa nowicjuszy wciąż pozostawała unieruchomiona w pozycji leżącej. Z bardzo osłabionym spojrzeniem przechodziłem wzdłuż pierwszego rzędu umiejscowionego pod ścianą. Blade twarze moich kompanów były tak wyczerpane, że nie sposób było przejść obojętnie. Drobna likantropka Lili siedziała po turecku, a jeden z sanitariuszy rozszerzał jej powieki i z uwagą oglądał jej mocno przekrwione oczy. Łóżko obok dochodził do siebie inny poszkodowany. Z tego co zauważyłem, miał problemy z lewą nogą. Sanitariuszka trzymała go za łydkę i powoli rozprostowywała nogę w kolanie. Nieznany mi likantrop zaciskał szczękę z bólu i wbijał paznokcie w deski po bokach pryczy. Ale to jeszcze było nic. Dopiero gdy zetknąłem się z następnym pacjentem, poczułem się, jakbym znów przechodził przez to samo i znów wrócił wprost w paszczę lasu. Siedział samotnie na materacu. Stopy miał oparte na podłodze, a dłonie spokojnie opuszczone wzdłuż ciała. Nic nie mówił, tylko patrzył się przed siebie. Zwolniłem kroku, bo rozpoznałem tego nowicjusza. To ten wielki chłopak, któremu jeszcze wczoraj dziękowałem za to, że zajął się nieprzytomnym Kierem i niósł go tak długo, aż nie postanowiłem go wyręczyć. Niestety nie kojarzyłem jeszcze jego imienia. Był mi znajomy tylko z widzenia. Zaciekawił mnie jego stan, bo sprawiał wrażenie, jakby był cały zdrów. Lecz jednak coś musiało mu dolegać, skoro się tutaj znalazł. A poza tym, kto by pomyślał, że takiego bysiora może coś drasnąć. Był zwrócony plecami do mnie, więc gdy się zbliżałem, widziałem tylko delikatny półprofil. I kiedy ten chłopak nagle obrócił twarz w moją stronę, straciłem chęci porozmawiania z nim, które jeszcze sekundę temu pojawiły się w mojej głowie. Lewe oko, całkowicie zaklejone i to kilkuwarstwowymi bandażami. A i tak materiał był już nieźle przesiąknięty krwią. Rana w kształcie sierpa rozciągająca się po policzku i pozszywana skóra. Świeża blizna była widoczna i wyglądała, jakby została czymś namalowana. I nos, przekrzywiony o prawie pełne dziewięćdziesiąt stopni, mogący teraz pełnić rolę jakiegoś haczyka, mówiąc pół żartem. I tylko jedno zdrowe oka towarzysza łypało na mnie spod byka. Zauważyło, jak bardzo wykrzywiam się z powodu patrzenia się na niego. Mimo że nie robiłem tego specjalnie, a raczej szczerze mu współczułem i wiedziałem doskonale, że każdy z nas mógł znaleźć się teraz na jego miejscu. Kierował mną strach. Tandetny strach, który kazał mi wyobrażać sobie, co takiego spotkało tego chłopaka i jak musiał się wtedy czuć. Głupie myślenie, i tak nigdy się tego nie dowiem. A moje infantylne zachowanie tylko bardziej rozwścieczało byka, który jako jedyny wiedział, co czuje się w takiej sytuacji. I nie chciał o tym z nikim rozmawiać. Wolał zostać sam. Jego wzrok, który przypadkowo, a może wcale nie przypadkowo, napotkał na mnie, wyrażał się jasno, że powinienem zejść mu z drogi. I tak też zrobiłem. Odbiłem w przeciwną stronę, kierując wzrok w inne, odległe miejsce. Wziąłem głęboki oddech. Strzepałem z siebie dokuczliwe ciarki i starałem się zapomnieć o niefortunnym wrażeniu.
CZYTASZ
Las Likantropów
WerewolfWystarczy jeden wilkołak niepasujący do reszty stada. Młody buntownik o wielkim talencie, ale i o zupełnie innym spojrzeniu na otaczający go świat. Skrzywdzony wilk, którego ciekawość cięgnie poza las. Oraz dziewczyna z rozbitej rodziny. Nieakceptow...