Rozdział 28

57 5 0
                                    

LYNETTE

Znowu byłam w lesie i chyba się zgubiłam. Odeszłam zbyt daleko od wyjścia. Chciałam tylko sprawdzić, co znajduje się głębiej. Ostatnim razem, kiedy tutaj przyszłam, miałam wrażenie, że kogoś widziałam. Nie wiem dlaczego, ale zależało mi na tym, aby odszukać tego kogoś. Sądziłam, że nic mi się nie stanie. Lecz zawędrowałam już tak daleko, a nadal nie spotkałam ani żywej duszy. Nawet nie spostrzegłam, o której godzinie nastała noc, przed chwilą jeszcze świeciło słońce, a teraz nie mogłam dostrzec gałązek, które cały czas smagały mnie po twarzy. Skojarzyło mi się to z upiornymi mackami. Zostałam uwięziona w labiryncie kolosalnych drzew. Błąkałam się, skręcając raz w prawo, raz w lewo, czasem kompletnie zmieniając kierunek chodu. Przemykałam od drzewa do drzewa. Wpadłam jak mysz w pułapkę. W obliczu monstrualnych konarów czułam się taka malutka. Chciałam już wracać, nic tu po mnie, ale nie mogłam się wydostać. Nigdzie nie widziałam żadnego światła, żadnej wolnej przestrzeni, niczego, co by świadczyło o tym, że gdzieś tam w oddali znajduje się wyjście. Byłam stracona. Pamiętałam, że na początku była ze mną Grace, ale teraz ona też gdzieś zniknęła, przepadła bez śladu i umknął mi moment, w którym to się wydarzyło. Uderzył mnie powiew zimnego wiatru. Objęłam się rękami i całą twarz zawinęłam szalikiem, zostawiając sobie tylko otwór na oczy. Szłam przed siebie jak lunatyk, po omacku, byle tylko nie zatrzymywać się w miejscu. To była najczarniejsza noc, jaką przeżywałam. Pochłaniała wszystko. Bałam się. Pierwszy raz będąc w tym lesie, się bałam.

Ciemności i zimnu towarzyszyła straszliwa cisza. Taka, przy której bicie twojego serca, wydaje się być uciążliwie hałaśliwe. I nagle w tej ciszy usłyszałam jakiś dźwięk. Niezidentyfikowany szelest, mający miejsce tuż przede mną. To ktoś lub coś? Zesztywniałam i zatrzymałam się w połowie kroku. Miałam zamroczone oczy i patrząc się wprost, nie mogłam jasno określić, co widzę. Coś zaczynało odznaczać się w mrocznym tle. Nieruchomy kształt przypominał mi zwykłe drzewo z chropowatą korą, sprawiającą iluzję, że patrzy się na czyjąś twarz. Dopiero po chwili zwróciłam uwagę na lekki ruch i okazało się, że mam przed sobą nie roślinę, a ogromną ludzką sylwetkę. Jakby wyczekiwał na moment, aż się zorientuję i dopiero później dał o sobie znać. Teraz widziałam wyraźnie. Na potężnych barkach była osadzona tęga szyja, a na niej dwa razy większa od mojej głowa nieznajomego mi mężczyzny. Miał czarne, rozczochrane włosy, które opadały na czoło i zasłaniały połowę twarzy. Ale on chyba zrobił to celowo, żebym jeszcze bardziej się go bała. Zaczął powoli podnosić głowę. Serce podskoczyło mi do gardła. Nie mogłam uciec, bo całe mojej ciało stało się sparaliżowane strachem tak wielkim, że nie sposób ubrać to w słowa. Nie chciałam ujrzeć tych oczu, nie chciałam. Coś w mojej podświadomości krzyczało, krzyczało w panice i mówiło mi, że tajemnicza postać nie jest przyjazna. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Już widziałam zarys pomarszczonych i przerośniętych brwi, wykrzywionych pod znacząco niedobrym kątem. A pod nimi... para krwistych, wynaturzonych, pozbawionych wszystkich człowieczych cech, szkarłatnych oczu, które skupiały się na mnie, i gdzie mogłam zobaczyć swoje odbicie. Nie miałam wątpliwości, że stałam twarzą twarz z dzikim zwierzęciem, drapieżnym zwierzęciem. A kiedy zrozumiałam, że moje życie dobiegło końca, nie pozostało mi już nic innego, jak zacząć wrzeszczeć.

Mój własny krzyk wybudził mnie ze snu. Zaczęło się od piskliwego jazgotu, aż po zachrypłe stękanie, skutkujące niesamowitym bólem gardła. Usiadłam na łóżku z palcami zaciśniętymi na poduszce, którą kurczowo przyciskałam sobie do piersi. Walczyłam z płucami, próbując złapać tchnienie. Czułam, że cała moja piżama jest mokra od potu, do tego zrobiło mi się strasznie gorąco, jakbym dostała nagłej gorączki. Nie mogłam zapanować nad trzęsącym się ciałem ani nawet wydusić z siebie żadnego słowa.

Las LikantropówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz