Chciałabym móc powiedzieć, że się wyspałam, ale niestety nie było to możliwe. Trudno obudzić się wyspanym po nocy spędzonej na niewygodnym samochodowym fotelu, na którym nawet nie można wyciągnąć nóg. O dziwo usnęłam dosyć szybko będąc zmęczoną po całym dniu, ale za to śniły mi się jakieś debilne rzeczy. Śnił mi się ojciec, któremu na moich oczach rosła broda. Dosłownie jakby nacisnął jakiś przycisk i zarost wydłużał mu się o jeden centymetr na sekundę. W końcu broda sięgała mu prawie do kolan, do tego cała posiwiała, zresztą tak samo jak włosy i nagle stał przede mną święty Mikołaj. Poprosiłam go o prezent, a wtedy on wyjawił, że nie jest Mikołajem, tylko moim ojcem i wręczył mi worek węgla. A potem sen zamienił się w pełnoprawnego slashera, gdzie wszyscy biegali w kółko, darli mordę i uciekali przed bandą krwiożerczych elfów.
Tak, mniej więcej to mi się śniło.
Wbrew pozorom najdziwniejszą częścią snu nie był ani święty Mikołaj, ani krwiożercze elfy, a mój tata posiadający zarost. To tak strasznie do niego nie pasowało. Zapamiętałam go jako mężczyznę gładko ogolonego, z krótkimi, zaczesanymi na bok włosami i w zawsze idealnie dopasowanej, wyprasowanej koszuli. Teraz był nie do poznania, nie tylko we śnie, ale i w realu. Włosy sięgające do ucha uczesane na styl lat dziewięćdziesiątych, prostokątne okulary, których bez wątpienia nie potrzebował, bo zawsze miał sokoli wzrok, no i ta cholerna broda. Boże, wyglądał w niej jak stary dziad. Jak woźny z mojego liceum, którego wszyscy omijali szerokim łukiem, bo śmierdziało od niego cebulą i piwem. Jak kierowca tira, który podczas jazdy słucha prymitywnego country, a koszulę ufajdaną ma sosem z hamburgera, którego jadł w trasie.
To nie był Clarence Frost, którego znałam. Teraz tamten Clarence Frost stał się Josephem Reynoldsem. Obcym mi człowiekiem.
Podniosłam się z kanapy i założyłam spodnie i bluzę. Spałam w samej koszulce i majtkach, bo nie usnęłabym w dżinsach. Czułam się tak nieświeżo, że coraz bardziej rozważałam wzięcie prysznica, chociaż odstraszała mnie wizja, że będę musiała założyć potem te same skarpetki. Czy był w ogóle sens? Jutro i tak zamierzałam już wracać do domu, mogłam jeszcze wytrzymać jedną noc.
Kiedy wyszłam z garażu, od razu natknęłam się na ojca. Stał przy zlewie i mył kubki, a w czajniku na kuchence gotowała się woda.
— Cześć, Valerie. — Przywitał się ze mną przyjaznym uśmiechem. — Jak się spało?
— Okej.
— To dobrze. Uhm, chcesz kawy? Właśnie robię. Wiem, że wolisz świeżo mieloną prosto z ekspresu, ale mamy tylko sypaną, może być?
— Tak, spoko.
— Nie słodzisz, prawda? — zapytał, sięgając po cukier.
— Nie.
Zapamiętał, jaką kawę lubię pić. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Gdybym zmieniła przyzwyczajenia, mogłabym przynajmniej utrzeć mu nosa. Powiedziałabym wtedy: „piję tylko rozpuszczalną z trzema łyżeczkami cukru, w ogóle mnie nie znasz". Niestety ojciec znał mnie bardzo dobrze. Niektóre rzeczy nie zmieniają się nawet po pięciu latach.
Kiedy weszłam do pokoju, zastałam Ashtona siedzącego na kanapie, który przerzucał kanały w telewizji. Przynajmniej dostałam odpowiedź, czy to stare pudło jeszcze działa. Mówiąc szczerze, byłam w szoku.
— Cześć, jak ręka? — zapytałam od razu.
— Tak sobie.
— Jesteś strasznie blady.
— Dzięki za stwierdzenie oczywistości. Mam lekką gorączkę, ale Calum już pojechał do apteki.
— Mógłby przy okazji wpaść do mnie do mieszkania i wziąć mi kilka rzeczy. Jakieś ciuchy na zmianę, kosmetyki, tabletki na ból głowy i ładowarkę do telefonu.
CZYTASZ
Paranoid ✔
Mystery / ThrillerI CZĘŚĆ DYLOGII Valerie nigdy nie podejrzewała, że jej na pozór idealne życie tak nagle legnie w gruzach. Tragiczna śmierć ojca, nieoczekiwana choroba matki oraz wizja bankructwa zmusiły ją do przeprowadzki i zrezygnowania z wymarzonych studiów. Mie...