Rozdział 28

11 1 1
                                    

Jechałam już z Michaelem jego obrzydliwie drogim mercedesem, ale dopiero teraz tak naprawdę zrozumiałam, czym jest przejażdżka sportowym wozem za kilkaset tysięcy. Kiedy tylko Michael wjechał na ekspresówkę, wcisnął gaz do dechy i tak wyrwaliśmy do przodu, że aż skurczył mi się żołądek. Zauważyłam, że pędziliśmy z prędkością szybszą niż dopuszczalna, więc krzyknęłam, by zwolnił. Zabawa zabawą, adrenalina całkiem przyjemnie smyrała mnie po wnętrznościach, ale nie zamierzałam skończyć z policją na ogonie. Ciekawie jednak było zobaczyć drugą twarz Michaela; jego rozluźnione ciało i rozszerzone źrenice. Wcześniej twierdziłam, że kompletnie nie pasował mu ten samochód i nadal tak uważałam, bo to jak zderzenie dwóch różnych światów, ale widać było, że Michael lubi tę swoją zabaweczkę. Miałam tylko nadzieję, że nie szpanował prędkością po to, by zrobić na mnie wrażenie, bo kiedyś wyraźnie zaznaczyłam, że mnie to nie rajcuje. Bo nie rajcowało, słowo, a bynajmniej nie na tyle, by rozkładać nogi z podniecenia.

Siedziałam w miękkim, skórzanym fotelu mając przymknięte oczy, podczas gdy zimne powietrze z klimatyzacji muskało moje rozpalone policzki. W grającym cicho radiu leciały jakieś popowe hity: najpierw Taylor Swift, potem Harry Styles, później chyba Ed Sheeran. Nie miałam pojęcia, skąd to wiedziałam. Najwidoczniej to ci artyści, od których za nic się nie opędzisz, choćbyś broniła się rękami i nogami i krzyczała błagalnie: „Nie, proszę, ja chcę Bullet For My Valentine!". W tamtym momencie jednak nie przeszkadzała mi muzyka. Michaelowi zresztą też nie, wręcz przeciwnie. Nawet kilka numerów podśpiewywał pod nosem, choć za nic nie znał tekstu, więc kończyło się na rytmicznym „la, la, la" oraz tym, że ze śmiechu prawie dławiłam się własną śliną.

Mój dobry nastrój zaczął się ulatniać, gdy powoli zbliżaliśmy się do Ridge. Zdałam sobie sprawę, że Michael nie może zobaczyć mojego ojca. Ani Ashtona. Ani Caluma. Po prostu nie. Sprawa była zbyt skomplikowana, aby tłumaczyć mu ją w biegu. Zresztą nie miałam pojęcia, jak zareagowałby tata na widok kogoś obcego. Może i ostatnimi czasy wyluzował, ale oficjalnie nadal go tu nie było. Oficjalnie wciąż był Josephem Reynoldsem, który ukrywa się od pięciu lat i to mogło się zmienić dopiero za jego wyraźnym przyzwoleniem.

Gdy dojechaliśmy do znajomej ulicy, kazałam Michaelowi skręcić, a potem zwolnić. Parę działek dalej, w bezpiecznej odległości od domku Ashtona, poprosiłam, aby mnie wysadził.

— Tutaj? — Zdezorientowany Michael rozejrzał się po okolicy. Po mojej prawej nie było nic poza drzewami i niskimi zaroślami.

— To kawałek dalej. Przejdę się.

— Nie wygłupiaj się, przecież podwiozę cię pod same drzwi.

Moje stanowcze „nie trzeba" na nic się nie zdało, bo w tym samym czasie Michael ruszył z miejsca. Jechaliśmy super powoli, wręcz nienaturalnym tempem jak na furę, która aż rwała się do wyścigu. Gdy wreszcie zza krzaków wyłonił się stary, ranczerski domek, ponownie kazałam Michaelowi się zatrzymać, tym razem przysięgając, że to dobry adres. Rozejrzałam się i żołądek podszedł mi do gardła, gdy ujrzałam otwarty garaż oraz czarnego chevroleta, przy którym ktoś się kręcił.

Okej, musiałam załatwić to szybko i niestety boleśnie.

Michael wjechał na podjazd, ale tylko kawałek. Niestety o kawałek za daleko. Wpadliśmy w sporą kałużę, która nie wyparowała pomimo upału, bo dziury na podjeździe przypominały wielkością mały staw. Zatrzęsło nami, coś szurnęło, a Michael zaklął siarczyście.

— Cholera, chyba wjechałem na jakiś kamień.

— Zwykła kałuża, nic ci się nie stanie. — Złapałam mocno rączki swojej torby, po czym chwyciłam za klamkę od drzwi. — No to dzięki za podwózkę i do zobaczenia!

Paranoid ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz