P R O L O G

78 1 0
                                    

A więc tak umrze: samotnie, w zaułku brudnego i ciemnego lochu, podziurawiony magicznym ostrzem faceta, którego imienia nikt w Obozie nie znał. Najwyraźniej tak musiało być.

Bogowie z niego zakpili.

To nie mogła być sprawiedliwa śmierć. Nie po tym, przez co w życiu przeszedł i ile poświęcił dla dobra ogółu, dla dobra cholernej Myrtany. Ale... ale chyba tego się właśnie spodziewał, nie czuł się nawet zaskoczony...

Z trudem przetoczył się na bok, odruchowo chwytając dłonią za ciętą ranę na brzuchu, w okolice żeber. Poczuł pod palcami lepką, ciepłą wilgoć i wcale nie musiał patrzeć by wiedzieć, że to jego własna krew wypływała z niego niemal ciurkiem. Z sekundy na sekundę szkarłatna kałuża powiększała się, zalewając chłodną ziemię w miejscu, w którym wił się bez kontroli. Syknął, bo całe ciało go paliło, jakby broń nie tylko zadawała rany, ale wlewała w każdą komórkę ogień trawiący wnętrzności od środka. On płonął żywcem, na bogów! Chyba nawet słyszał w uszach trzaskanie tych niewidzialnych płomieni.

Innosie, dopomóż... Zabierz go już z tego świata!

Jęknął. Nie miał siły złapać głębszego tchu. Nie miał siły dźwignąć się wyżej, by podchwycić spojrzeniem napastnika. Ostatnim, desperackim zrywem sięgnął ręką w stronę leżącej nieopodal kuszy.

O ironio... Kiedyś stronił od używania kuszy, a teraz nie chciał umierać, nie czując jej ciężaru pod palcami. Poczuł osobliwy niepokój na myśl, że mógłby jej nie dosięgnąć. Nigdy nie przepadał za tą formą broni, wolał raczej polegać na zwinności i sprycie w wymachiwaniu mieczem. Doskonale pamiętał, jak dużo czasu, wysiłku i wylanego potu poświęcił na treningi strzeleckie, by w razie właśnie takiego zagrożenia móc bez trudu trafić bełtem w cel. By za pomocą kuszy móc bronić nie tylko siebie, ale przede wszystkim tych, którzy nie mieli szans obronić się samodzielnie. Do cholery, przecież dlatego za młodu był elitarnym Strażnikiem! Obrońcą praw! Pamiętał, jak długo i krytycznie o sobie myślał, że jest beznadziejnym strzelcem, i jak bardzo bliskie osoby próbowały mu to wyperswadować. Szczególnie ona.

Więc szkolił się między innymi dla niej, by mogła być z niego prawdziwie dumna. Tak, jak on był dumny z niej – do samego końca, aż do teraz.

Ale w dniu sądu ostatecznego nie skorzystał z ani grama tych nabytych umiejętności. I choć spodziewał się, że prędzej czy później życie wystawi go na ciężką próbę, to nie obronił swoich kompanów, gdy nieznajomy facet brutalnie ciął ich magicznym mieczem. Celował w wroga – chyba dość precyzyjnie – ale finalnie nie wypuścił na niego ani jednego bełtu. Nawet wówczas, gdy kompani jeden po drugim padali na jego oczach bez tchu. Zdawał sobie sprawę, że nie miał z nim praktycznie żadnych szans, więc zwyczajnie się poddał. I zawiódł tym wszystkich tych, którzy na niego liczyli.

Ileż by dał, by cofnąć czas o kilkanaście minut i pozwolić nieznajomemu zabić go jako pierwszego. By nie musieć słuchać bolesnego wrzasku tego – pożalcie się bogowie – muzykanta od siedmiu boleści, który na co dzień umilał im wieczory grą na lutni. Nie widzieć szeroko rozwartych, martwych oczu swojego przywódcy. Albo nie słyszeć głośnych przekleństw i ostatniego tchnienia ulatujących z ust czarnowłosego doradcy. Nie, nie tylko muzykanta, przywódcy czy doradcy, lecz jednych z niewielu prawdziwych przyjaciół.

Musnął opuszkami palców łuczysko kuszy, ale nie był w stanie jej sięgnąć. Jakby była zbyt odległa, choć przecież leżała tuż przed nim. Jakby... jakby teraz już nie był godzien za nią złapać.

Prędko porzucił ten wysiłek. Nie z powodu tego, że broń leżała za daleko, lecz z poczucia fałszerstwa i nieszczerości własnych postanowień. Nie mógł pozwolić, by w ostatnich minutach życia czuć się jak skończony kłamca i oszust. Nie ochronił nikogo, a przecież kiedyś im to obiecywał...

BOGOWIE Z NICH ZAKPILI - Kroniki Myrtany: ArcholosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz