R O Z D Z I A Ł 1

102 1 0
                                    

Było już całkowicie ciemno, kiedy wartownik spod zachodniej bramy, Harry, przyprowadził do karczmy „Pod Kretoszczurem" nikomu nieznajomego, łysego mężczyznę. Choć w tym przypadku przyprowadził było nader złym określeniem. Mężczyzna bowiem, pomimo swojej postawnej sylwetki, słaniał się na własnych nogach, i gdyby nie wsparcie silnej ręki Harry'ego, już dawno leżałby przytulony twarzą do drewnianej podłogi. Jego dłonie i stopy widocznie drżały, a kolor ust bardziej przypominał kolor surowej stali. Prawą ręką kurczowo podpierał się o bok, w dolnych okolicach żeber i biodra. Nawet w migoczącym świetle świec nie trudno było zauważyć przebijającej się pomiędzy zaciśniętymi palcami plamy krwi na potarganej i przemoczonej co do niteczki koszuli.

Tłum kobiet i mężczyzn natychmiast zerwał się ze swoich miejsc, otaczając tę dwójkę gęstym wianuszkiem. Na zmianę podskakiwali i szturchali się łokciami, chcąc podejść jeszcze bliżej, by móc drobiazgowo przyjrzeć się tej kupie nieszczęścia podtrzymywanej przez Harry'ego. Jako niewielka, ale zżyta społeczność, nigdy nie byli zbyt gościnni, a każda niezapowiedziana wizyta obcych wywoływała zbiorową bojaźń i zamieszanie. Z ust jednych padały głośne westchnienia i pomruki zaskoczenia. Inni natomiast, ci odważniejsi bądź bardziej pijani, nie omieszkali rzucić soczystymi przekleństwami i nieprzyzwoitymi określeniami w stronę gościa. W karczmie zapanował nieprzyjemny gwar. On jednak zdawał się zupełnie ignorować otoczenie, jakby ciałem tkwił w jakimś osobistym transie. Jego mętny wzrok był wbity w niezidentyfikowany punkt w zadeptanej przestrzeni pod stopami ludzi, a usta poruszały się nieskładnie, walcząc o każde słowo.

Ktoś szturchnął go w bok, niby przypadkiem i niezbyt mocno. Mimo to mężczyzna poczuł przeszywający ból rozchodzący się po całym ciele. Nie skrzywił się i nawet stłumił krzyk napierający na opuchnięte gardło. Wartownik odciągnął go nieco na bok i osłonił własnym ciałem, a on westchnął głęboko. Dlaczego tak go traktowali? Czym sobie na to zasłużył? Przecież nie znał tych ludzi! Jedyne, czym im zawinił, to szukając wśród nich pomocy. Podniósł głowę i spróbował dojrzeć w tłumie tego zaczepnego jegomościa, ale wszystkie twarze wydawały mu się niemal identyczne. Wykrzywione. Rozgoryczone. Zdenerwowane. Z wyjątkiem tej jednej, która swoimi rumianymi policzkami i welonem płomiennie rudych włosów odznaczała się na tle białych ścian. Dziewczyna stała nieruchomo w sporej odległości. Nie był w stanie dostrzec szczegółów jej wyglądu, co też nie było w tej chwili niczym istotnym, ale widział, że twarz dziewczyny była przerażająco spokojna i wyrozumiała. Spoglądała prosto na niego, więc i on nie odrywał od niej spojrzenia. Niespodziewanie poczuł się skrępowany. Nie dlatego, że jej wygląd go onieśmielał, bo widział w swoim życiu wiele urodziwych dziewcząt, lecz w jej szarym spojrzeniu doszukał się troski wobec niego. Odnalazł w niej swoją szansę, której odmówili mu pozostali. Właściwie, to nie miał pojęcia, co z tym zrobić. Chciał jej posłać przynajmniej uśmiech, ale mięśnie twarzy odmówiły mu posłuszeństwa, a ból przejął kontrolę nad ciałem. Zachwiał się na nogach.

Tessa zacisnęła zęby i zmrużyła powieki. Żal jej było dłużej patrzeć na tego biedaka. Na pogardę i niegościnność, z jakimi został potraktowany. A jednak widziała w jego stłamszonej postawie coś wielkiego: odwagę i dumę. Facet cały czas walczył o swoją uwagę, poświęcając na to resztki sił. Musiała mu pomóc! Choćby na przekór tym wszystkim, którzy ciskali w niego obraźliwymi epitetami. Podniosła się z miejsca, odrzucając swoją lutnię w kąt tak mocno, aż struny zabrzęczały żałosnym dźwiękiem. Ich urwany jazgot, przypominający dziecięcy płacz albo koci krzyk, natychmiast zlał się z falą pojedynczych słów i szmerów wypełniających wolną przestrzeń w budynku.

Zanim nieznajomy pojawił się w karczmie, dziewczyna umilała mieszkańcom Silbach wieczór muzyką i śpiewem, ale w tej chwili nie miała odwagi konkurować z zainteresowaniem, które wzbudził łysy. Poza tym, on sam w bezskutecznej desperacji starał się coś powiedzieć. Skrzywiła usta w grymasie. Czy ludzie naprawdę byli aż takimi ignorantami, żeby nie chcieć go usłuchać? A jeśli to miało być ostrzeżeniem przed tym, co go spotkało? Raczej nie zrobił sobie tego samodzielnie. Nie spadł tutaj w takim stanie z nieba, ani nie wyrósł spod ziemi, a prawdopodobnie przybył od strony lasu. Na bogów! Przecież to mogło stać się każdemu, bo każdy przynajmniej raz w tygodniu wędrował tym lasem, kiedy to trzeba było zebrać najpotrzebniejsze zioła, zapolować albo odebrać dostawę z miasta w Zatoce Topielców!

BOGOWIE Z NICH ZAKPILI - Kroniki Myrtany: ArcholosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz