R O Z D Z I A Ł 44

46 1 0
                                    

Desmond paplał jak opętany, nie omijając co ciekawszych i co pikantniejszych szczegółów z własnego życia, które było głównym – i zdaje się jedynym – tematem tej nieprzerwanej paplaniny.

Tessa nie miała siły, a zwłaszcza cierpliwości tego słuchać. Po raz kolejny opuściła głowę i chwyciła za nasadę nosa, ściskając ją w palcach, choć nawet to nie przyniosło jej ulgi w bolesnym pulsowaniu na skroni i pod czołem. Westchnęła, oglądając się za siebie na ostry zakręt i wzniesienie, za którymi niedawno zniknął Caramon. Może nadal gdzieś tam był? Ukryty w krzakach, obserwujący ich z bezpiecznej odległości? Była mu niezmiernie wdzięczna, że odprowadził ich tak daleko od miasta – prawie do samej kopalni, hamując swoją obecnością gadaninę Desmonda, ale teraz podwójnie odczuła jego zniknięcie, bo szermierz popadł w chorobliwy ciąg wyznaniowy, a ona nie miała kogo błagać o pomoc w uciszeniu go. Właściwie, Desmond prowadził monolog sam ze sobą, bo rudowłosa w ogóle nie udzielała się w rozmowie. Ani słowem, ani myślą. Jego rozpędzona w gestykulacji ręka przeleciała niepokojąco blisko jej twarzy, aż musiała zwolnić kroku i uchylić się, żeby przypadkowo nie oberwać po policzku.

– Des... – Warknęła ostrzegawczo, zakładając ręce na krzyż. Mężczyzna urwał w połowie zdania, a ona po raz pierwszy usłyszała coś innego poza jego głosem. Radosne śpiewy ptaków, szum wiatru na liściach drzew czy buczące bzyczenie owadów. Jakby świat na nowo odkrył przed nią piękno i spokój natury.

– Wybacz, Tereso. – Speszył się nagle, zaciskając wąsko usta. – Nie chciałem cię aż tak zanudzić. Może w zamian za to ty opowiesz mi coś o sobie?

– Nie ma o czym mówić.

– Bzdura! Oczywiście, że jest! – Oburzył się. – Dlaczego taka śliczna dziewczyna jest tak przeraźliwie smutna?

– Nie jestem smutna.

– Nie kłam. Przecież widzę, że jesteś! – Zatrzymał się, oskarżycielsko wbijając w nią wyciągnięty palec. – Jesteś smutna, samotna i niedoceniona, prawda? Wiem coś o tym, bo sam miałem problem z odnalezieniem się w nowym miejscu i wśród nowych kolegów.

Tessa rozchyliła usta, po raz pierwszy od opuszczenia miasta patrząc mu prosto w oczy.

Desmond nie był brzydkim mężczyzną. Wręcz przeciwnie, był zadbany, miał skrzące się spojrzenie niebieskich oczów, przydługawe włosy sięgające ramion i uroczy uśmiech okalany dwudniowym, ciemnym zarostem, ale przy tym wszystkim miał w sobie coś, czego nie była w stanie zaakceptować. Natarczywość, zawziętość i pewność, że prędzej czy później ona mu ulegnie.

Nie zamierzała ulec pod żadnym pozorem.

– Nie jesteś stąd? – Zainteresowała się, znowu zrównując z nim kroku.

– Nie, pochodzę z kontynentu, a dokładniej z malutkiej wioski rybackiej Ardei. Uciekłem dawno, dawno temu, kiedy w pobliżu pojawili się pierwsi Orkowie.

– Oh, nie wiedziałam. – Speszyła się, nerwowo zaczesując włosy upięte w warkocz.

– Nie miałaś prawa wiedzieć. Niewiele osób wie. – Wzruszył ramionami.

– Co sądzisz o Archolos?

– Chyba... – Urwał, jakby szukał na to pytanie odpowiednich słów. – Chyba nie do końca uznaję je za swój prawdziwy dom. Raczej za miejsce chwilowego postoju albo punkt przerzutowy pomiędzy kolejnymi planami. Jest tu bezpiecznie, owszem, ale doskonale pamiętam, jak niechętnie mnie przyjęto. Najpierw w mieście, później w Araxos. Musiałem długo o siebie walczyć.

Dziewczyna westchnęła skrycie. Desmond miał naprawdę wiele wspólnego z Marvinem, nie mogła temu zaprzeczyć. Nie w charakterze, bo w tej kwestii każdy z nich balansował na skrajnych końcach różnic, ale na pewno w tym, że obaj byli na wyspie obcymi. Uciekinierami.

BOGOWIE Z NICH ZAKPILI - Kroniki Myrtany: ArcholosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz