R O Z D Z I A Ł 11

101 1 0
                                    

Albyn nakazał, a wręcz zmusił Tessę do spędzenia prawie całego dnia w domu i przygotowania się do uroczystego wieczoru. Twierdził, że ma dla niej jakąś wspaniałą niespodziankę, chociaż nie zdradził w tym temacie niczego konkretnego. Ale dziewczyna doskonale wiedziała, że to wcale nie miała być niespodzianka. To miał być sądny dzień, w którym ojciec bez jej zgody odda jej rękę Markusowi. Przecież Jil się przed nią wygadała ze swojego udziału w tym planie.

Znowu żałowała, że ojciec podjął inne decyzje od tych, które podjęłaby samodzielnie. Mógł sobie nienawidzić Archolos, nie zmuszając jej przy tym do tego samego. Mógł do końca życia nie opuszczać wsi, ale nie powinien uwiązywać jej do rodzinnego domu wydumanym na szybko małżeństwem. A teraz wszystkie jego plany i ambicje były na jej głowie i Tessa czuła, że nie bardzo sobie z nimi radziła.

Poczuła, jak jej nadzieja na swobodny wybór przyszłości zaczyna się rozpadać na drobne kawałki – a zastępuje ją przerażający obraz każdego dnia spędzonego u boku mężczyzny, którego nie kochała, i wypełniony obowiązkami posłusznej małżonki, jaką ona sama być nie powinna, bo absolutnie nie czuła się na to gotowa. Przez całe życie spierała się z ojcem o prawa i swobody, którymi ten darzył wszystkich we wsi, tylko nie ją. Od dnia, gdy po raz pierwszy postawił granicę jej wolności w obrębie wsi, walczyła o każdy kolejny krok. Teraz tę samą walkę będzie zmuszona skierować przeciwko Markusowi. Przeciwko człowiekowi, którego uważała za swojego przyjaciela. 

Zaraz po przebudzeniu dopadł ją taki żal, że nie zawahała się głośno zapłakać i krzyknąć w poduszkę. Właściwie, to nawet nie wiedziała, co innego od płaczu i krzyków mogłaby zrobić. Więc zwyczajnie wylewała łzy. Pogrążyła się w smutku tak głęboko, że gdy ktoś wołał z pietra jej imię wcale tego nie słyszała. Na ogół słyszała jednak wszystko: wesołą krzątaninę Jil, stukot garnków i naczyń z porcelany, radosne pośpiewywanie jej ojca, głośne rozmowy farmerów i farmerek dobiegające zza uchylonego okna. Jakby ten dzień rzeczywiście zapowiadał się na szczęśliwy, na przekrór jej samopoczuciu. 

 Marvina nie widziała od wczorajszego feralnego wieczoru. Raz, gdy wyjrzała za okno, zdawało jej się, że chłopak pędzi w towarzystwie cieśli Uwe i farmera Maika w stronę zachodniej bramy, ale nie miała stuprocentowej pewności, bo pod napuchniętymi z rozpaczy powiekami obraz jej się rozmazywał i dwoił.

Jil wpadła do niej późnym popołudniem, pomogła jej się umyć i nie przepuściła okazji negatywnego skomentowania podkrążonych oczu i bladej skóry. Przygotowała dla niej suknię starą, ale tak piękną, jakiej Tessa jeszcze nie miała okazji przywdziać. Im dłużej przyglądała się fałdom materiału, tym miała większą pewność, że suknia należała kiedyś do jej matki. Albyn nie miał serca pozbyć się garderoby po śmierci ukochanej żony, skrzętnie ukrywał ją w wiekowych skrzyniach i szafach. A lady Evelyn wiedziała, jak ma się ubrać, żeby budzić wśród mieszkańców podziw i szacunek. Każde wspomnienie Albyna, którym się z nią dzielił, zahaczało o jej perfekcyjny, niemal boski wygląd. Ale Albyn często zapomniał, że tym, co czyniło z jej matki wspaniałą osobę, były przede wszystkim dobroć, empatia i szczera miłość, którą rozsiewała wokół, bo aż po dziś dzień mieszkańcy Silbach wspominali o niej z życzliwością. Tessa nigdy nie sądziła, że mogłaby za taką uchodzić, a przynajmniej nie myślała w ten sposób sama o sobie. Może uważała się za osobę dobrą i empatyczną, ale teraz, gdy zostanie przyobiecana Markusowi, na pewno straci największą wartość, której tak bardzo pragnęła i poszukiwała. Straci szansę na miłość. To, co czuła do ojca nie można było nazwać miłością. Raczej przywiązaniem i uznaniem jego roli w jej życiu. A Markus...? W gniewie postanowiła, że choćby ojciec siłą zaciągnął ją do ołtarza, nigdy nie pokocha myśliwego tak, jak wszyscy tego od niej wymagali.

Jil ciasno zasznurowała suknię na jej plecach i zajęła się włosami. W czesanie ich nie wkładała ani trochę delikatności. Szarpała ją i ciągnęła tak długo, aż na głowie Tessy postały dwa grube warkocze oplatające się w ciasnym wieńcu tuż nad potylicą i upięte srebrnymi szpilkami z ozdobnym kamieniem w kolorze zieleni. Kilka krótszych kosmyków opadało na jej twarz i czoło. Kucharka przeciągnęła ciemnym węglem po powiekach i bladoróżowym kolorem po jej rozedrganych ustach, a później uśmiechnęła się do siebie, zadowolona z efektu końcowego. Wskazała na jej odbicie w lustrze, ale to, co zobaczyła dziewczyna, ani trochę nie wydawało się być przyjemne dla oka. Patrzyła na obcą kobietę, starannie pomalowaną i równie starannie uczesaną, tylko po to, by stwarzać fałszywe pozory elegancji i powagi. To był obraz porażki, nie dumy.

BOGOWIE Z NICH ZAKPILI - Kroniki Myrtany: ArcholosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz