R O Z D Z I A Ł 49

49 1 0
                                    

Droga ze wsi do miasta była długa, a to dało im wystarczająco dużo czasu na prowadzenie wesołej rozmowy i posyłanie sobie coraz to śmielszych uśmiechów i spojrzeń. Celowo obrali dłuższą, okrężną trasę: tę ciągnącą się przez środek mrocznego lasu, później obok kopalni złota i przez teren pasieki Bevina. Słusznie spodziewali się, że do Archolos dotrą dopiero o zachodzie słońca, ale przecież nie mieli ciekawszych planów na resztę dnia. No i wreszcie zostali sami, tylko we dwoje i tylko dla siebie.

Zaledwie raz musieli przerwać konwersację, gdy na skraju lasu natknęli się na nieduże stado czarnych wilków. Pozbyli się zwierząt bez większego wysiłku, wspierając się wzajemnie w walce. Przez głowę Tessy przebiegła pokrzepiająca myśl, że pomimo kilku niedopowiedzeń i chwilowej złości, nadal byli ze sobą zgodni i ufni nawet w boju. Gdy on robił niski skłon albo unik, ona ze śmiałością wypuszczała ponad jego ciałem strzałę. Gdy któreś ze zwierząt rzucało się w jej stronę, ona nawet nie poruszała się z miejsca, doskonale wiedząc, że Marvin będzie szybszy i nie pozwoli jej skrzywdzić. Jakby tańczyli ze sobą w skomplikowanym układzie, ufając sobie bezgranicznie w kolejnych krokach i zmianach rytmu boju.

Do wyrobienia takiej zgodności potrzebny był ogrom czasu. I zdarzenia, wielokrotnie nieprzyjemne, przez które przebrnęli razem. Ramię w ramię.

Ile jeszcze czasu i ciekawych zdarzeń było przed nimi? Tego nie mogli przewidzieć, ale w głębi duszy każde z nich liczyło, że oby jak najwięcej i oby radośniejszych, niż te pokonane dotychczas. Do końca życia. Do końca świata.

Tak bardzo chciała jak najszybciej wszystko mu opowiedzieć, że kompletnie zapominała o swoich zdolnościach gawędziarskich, luźno przeskakując z tematu na temat, czasami nawet w połowie zdania. Często zapominała, o czym właściwie rozmawiali i co chciała mu przekazać, tyle tego było. Na szczęście Marvin potrafił zadawać celne pytania, zmuszając ją do powrotu do jakiegoś wątku. Celowo poruszył temat gospodyni i królewskiego gwardzisty. Nie krył w tajemnicy rozbawienia, gdy maszerująca obok Tessa skrupulatnie, słowo po słowie tłumaczyła mu swoje obawy i niezgodne z rzeczywistością domysły dotyczące zamieszania z Marthą i Lutzem. Chyba ona sama dostrzegła w tej sytuacji coś zabawnego, bo zaśmiewała się cichutko pod nosem i wyraźnie kłopotała co kilka zdań, gdy te odnosiły się do jej nieuzasadnionej zazdrości i nierozwagi. Jej zazdrość napawała go osobistym, prawie egoistycznym zadowoleniem, bo brał ją za największy znak jej zaangażowania w ich związek. Więc śmiał się razem z nią. Raz nawet ośmielił się nazwać ją głupiutką gąską, na co pokornie potwierdziła jego słowa. A później nie krył zafascynowania i dumy, gdy płynnie przeskoczyła z tego tematu na temat ostatniej misji w gildyjnej kopalni złota. Choć mówiła o tym bardzo pobieżnie i zdecydowanie pomijała szczegóły, z uwagą słuchał jej raportu. O zauroczonym w niej Desmondzie nie wspomniała ani razu, jakby jego postać przestała istnieć w jej świadomości. Trudno. Nie wymagał od ukochanej tłumaczenia się, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że była wierna zasadom swojej organizacji. Zresztą tak samo, jak on był wierny kapitanowi Roderichowi.

Dlatego o interesie zakupu od Araxos kusz powiedział zdawkowo, pomijając fakt trudnej sytuacji materialnej straży miejskiej. Nie wspomniał też o stale rosnącej obawie przed inwazją Orków, co było już zdecydowanie poważniejszą kwestią i tematem raczej nieodpowiednim na ten radosny moment spotkania. A mimo to nie omieszkał poprosić dziewczyny o wsparcie w trakcie negocjacji z Lorenzo, na którą natychmiast zgodziła się, ze szczerym uśmiechem na ustach.

Ona sama stwierdziła, że Lorenzo ufał jej na tyle, by możliwie wziąć pod uwagę jej opinie i prośby niosące korzyści nie tylko dla straży, ale i dla gildii kupieckiej.

Marvin ani na moment nie wypuścił z uścisku jej dłoni. Ani gdy nerwowo i niekontrolnie za nią szarpała, wyraźnie chcąc zagestykulować, ani gdy czuł, że ich skóra lepiła się albo ślizgała od potu. Na bogów, jak mógł wcześniej przetrwać bez jej towarzystwa? Bez czucia jej dotyku i ciepła na własnej skórze? Chyba się od niej uzależnił. I nie chciał już z tym w żaden sposób walczyć. To konkretne uzależnienie traktował jak największą, najsłodszą wygraną. Równie motywującą, co delikatną i kruchą. Prawie destrukcyjną.

BOGOWIE Z NICH ZAKPILI - Kroniki Myrtany: ArcholosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz