Rozdział 2

1.7K 137 42
                                    

Neil

Pamiętam wieczór, kiedy razem z Christianem i Masonem chcieliśmy wyskoczyć do klubu. Byliśmy młodzi i spłukani przez ciągłe imprezowanie, więc z podkulonymi ogonkami poszliśmy na desperackie żebry do jedynej osoby, która trzymała łapę na kasie i – w przeciwieństwie do nas – z głową dysponowała rodzinnym budżetem.
W najlepszych latach Malbatu, Hammer nie szczędził grosza. Powiedziałbym nawet, że był całkiem hojny, ale akurat wtedy, gdy byliśmy już lekko wstawieni i gotowi do wyjścia, zebrało mu się, kurwa, na lekcję wychowania i nam odmówił. Odciął nas od źródełka i swojej karty, twierdząc, że za często chodzimy napruci. Właściwie to miał rację, bo żyliśmy od weekendu do weekendu, a w tygodniu, dla odmiany, jaraliśmy jointy, jednak przez myśl nam nawet nie przeszło, żeby odpuścić błagania.
Łaziliśmy za Hammerem przez dobrą godzinę, aż wreszcie ostro się wkurzył i oznajmił, że da nam kasę, jeżeli wbijemy sobie igły pod paznokcie. Oczywiście powiedział to tylko po to, byśmy dali mu święty spokój. Nie spodziewał się, że naprawdę będziemy aż tak kurewsko tępi.
Christian wepchnął szpikulca najgłębiej. Wyglądał, jakby miał się posrać, a w dodatku zlazł mu cały paznokieć, który odrastał następne pół roku. Ohyda.
Wrzask przyjaciela nie był dla mnie jednak wystarczającym powodem, dla którego zrezygnowałbym z tej idiotycznej zabawy, więc bez namysłu chwyciłem za drugą igłę.
Kurwa jego mać. Ból był tak silny, że wręcz paraliżujący, a wbiłem narzędzie tortur na głębokość zaledwie paru milimetrów. I to dobrowolnie. Chryste, przy wyciąganiu metalu spod krwawiącej płytki aż piszczało mi w uszach, a cały palec niekontrolowanie drżał...
... Zupełnie tak samo, jak teraz.
– Jezu, przestańcie, do cholery! – słuchanie spanikowanego Alberto było chyba gorsze od wszystkiego, co mi robiono.
No szlag mnie trafiał, kiedy tak się przed nimi płaszczył, chociaż doskonale wiedział, że nie zależy im na kasie. To była zwykła zemsta za wymordowanie ich ludzi – bandy potworów i obrzydliwych gwałcicieli. Nie żałowałem. Wyrżnąłbym te gnidy po raz drugi, nawet teraz, kiedy miałem już świadomość, że zapłata za ten „wyskok" jest i będzie cholernie bolesna.
Oczy zakryli mi jakimś czarnym materiałem, a usta zakleili taśmą, spod której od czasu do czasu wydobywały się stłumione jęki. Żałosne, wiem, ale nie potrafiłem nad nimi zapanować. Gdybym widział swoich oprawców, mógłbym jakoś przygotować organizm na nadciągające bodźce. Przed wbiciem kolejnego gwoździa, szpilki czy innego niezidentyfikowanego przeze mnie gówna pod paznokieć zacisnąłbym zęby i jakoś to przełknął, lecz dezorientacja działała na moją niekorzyść. Musiałem zdać się na słuch. Za każdym razem, kiedy jeden ze skurwysynów chwytał młotek i właził po skrzypiącej drabinie, przeczuwałem, że zaraz poczuję rozdzierający ból.
– Przestać? – parsknął ten sam koleś, który wcześniej władował mnie do bagażnika. – Tak szybko? Przecież jeszcze nie zdążyliśmy się rozkręcić.
Niestety mu wierzyłem, do cholery.
Pierwszy stopień drabiny wydał charakterystyczny dźwięk. Było ich pięć, więc po prostu czekałem.
Skrzyp, skrzyp, skrzyp...
Tym razem wygiął mi zdrętwiałe z bólu palce i zgasił peta na wewnętrznej stronie dłoni. Niemalże parsknąłem śmiechem. Prawie nic nie czułem. O wiele bardziej wkurwiały mnie wrzynające się w skórę liny. Żeby nie zwisać na obtartych do krwi nadgarstkach, przez cały czas musiałem stać na palcach. Ledwo dotykałem ziemi. Pierwszy raz w życiu – a zarazem ostatni, daj Boże – pomyślałem, że chciałbym odjąć sobie parę centymetrów od długości fiuta i władować je w nogi. Brakowało mi tak niewiele, by przyjąć bardziej stabilną pozycję, że aż wrzałem z frustracji. Cóż, prawdopodobieństwo, iż nagle urosnę do dwóch metrów było raczej nikłe, nie?
Kretyn od papierosa, zupełnie jakby czytał mi w myślach, zeskoczył z drabiny, zarżał złośliwie i kopnął mnie w kostki. Stopy momentalnie się rozjechały, a nadgarstki zapłonęły żywym ogniem. Sznur, czy coś, co unieruchamiało mi ręce pod sufitem, wydrążył jeszcze głębsze rany, a świeża, lepka ciecz spłynęła mi w dół ramion, aż dotarła do klatki piersiowej.
I tak sobie dyndałem, jak jebana bombka na choince.
Nie, chwila. Nie bombka, a jak piniata wypełniona słodyczami na urodzinach jakiegoś wściekłego bachora, o czym uświadomiłem sobie w momencie, w którym padł pierwszy cios.
Przepona prawie wylazła mi gardłem. Nim zdążyłem nabrać powietrza przez nos, już obrywałem w inne miejsce. Znów ta niepewność, zaskoczenie. Pozbawiony wzroku byłem poobijanym kłębkiem nerwów. Trząsłem się wskutek wstrzymywanego kaszlu. Nie mogłem otworzyć ust, wypełnić płuc tlenem na tyle, by zatrzymać uczucie duszenia.
– Zabijecie go!
Och, Mason... Nie dramatyzuj.
– Spokojnie. – rzucił mężczyzna, nie przestając mnie okładać. – Śmierć waszego przyjaciela oznaczałby koniec zabawy dla nas, a do tego nie możemy dopuścić.
Kolejne przypalenie, tym razem bardziej bolesne, więc raczej nie przy użyciu szluga. I jeszcze jedno, tuż obok tego poprzedniego. Naznaczali mi brzuch czymś cholernie gorącym, przez co nie mogłem zdusić żenującego, przepełnionego cierpieniem stęknięcia.
– Chyba go boli. – skomentował drugi pajac, zwracając się do mojej rodziny.
Miałem ochotę odebrać mu życie gołymi rękami, choćby i zaraz. Gdyby mnie rozwiązał, skończyłby z roztrzaskaną czaszką.
– Chyba masz rację, Kajus.
Kajus... Zapamiętam sobie tę imię.
Napiąłem się, jakby ktoś poraził moje ciało prądem. Uderzenie zimną, metalową pałką w poparzone miejsce było niczym kojący masaż połączony z morderczą torturą. Zacząłem drżeć. Nie ze strachu, rzecz jasna, bo lęk akurat najmniej mi doskwierał. Przynajmniej na tamtym etapie wakacji u kochanego wujka Olgierda. Dopiero później miało się to zmienić.
Poczułem obezwładniającą słabość. Organizm sam postanowił odpuścić i dać sobie trochę wytchnienia. Pulsowanie w skroniach były słodką zapowiedzią utraty przytomności. Nic lepszego miało mnie już dziś nie spotkać, więc przyjąłem to z zajebiście wielką ulgą.
Nareszcie.
Rozmowa z Alberto, Christianem i Masonem – w której z wiadomych przyczyn nie mogłem uczestniczyć, a szkoda, bo kazałbym im przestać jęczeć i rzucać milionowymi kwotami na prawo i lewo – trwała od dobrych dwóch godzin. A przynajmniej tak twierdził jeden z kutasów. Kilkanaście minut temu zerknął na zegarek i zarechotał, po czym poinformował swojego towarzysza, że trochę się zagalopowali.
No, zabawne w chuj. Czas tak szybko płynie podczas znęcania się nad człowiekiem. Coś o tym wiem.
– Odpocznij sobie. – szorstka dłoń poklepała mnie po policzku. – Wrócimy do ciebie jutro.
– Posłuchajcie, daję wam ostatnią szansę na...
– Ty dajesz nam szansę? – parsknął Kajus, przerywając wypowiedź Alberto. – Niewiarygodne.
Szef dyszał, jakby właśnie skończył wieczorny jogging. Ależ musiał być wściekły.
– Nie skorzystaliście z żadnej z naszych ofert. – podsumował po chwili. Brzmiał przerażająco, trochę jak bulgocząca zupa, bo jad wręcz wylewał mu się z ust. Uwielbiałem tę jego czystą nienawiść. – Skoro nie chcecie załatwić sprawy polubownie, proszę bardzo. Na własne życzenie rozpoczęliście wojnę.
Nim zdążyłem przyswoić słowa Alberto, oberwałem w podbrzusze z taką siłą, że aż mną zakołysało.
Nogi znów straciły kontakt z podłogą, lina na nadgarstkach zatopiła się w mięsie, a oddech przestał współpracować ze spragnionymi tlenu płucami.
Dość... Mam dość...
– Chciałbyś rzucić więcej nic nieznaczących gróźb i popatrzeć, jak twój człowiek walczy o każdy oddech? – zapytał ten, którego imienia jeszcze nie znałem. Jego ton był wyraźnie rozbawiony. – Śmiało. My mamy mnóstwo czasu.
Christian puścił wiązankę przekleństw, a ja znów odleciałem do tyłu, bo najwyraźniej nie takiej odpowiedzi oczekiwali. Krew ściekała mi już strumieniami, a że głębokie rany znajdowały się dość blisko żył, poczułem lekki dreszcz na posiniaczonych plecach.
Te jebane ofermy zaraz niechcący mnie zabiją.
– Nie wiecie, z kim zadarliście... – odwarknął Alberto. – Ale gwarantuję wam, że tuż przed śmiercią będziecie wykrzykiwać nasze imiona, równocześnie błagając o litość.
W dusznym pomieszczeniu rozbrzmiał upiorny śmiech jednego z mężczyzn.
– Niestety muszę cię rozczarować i nieco zmodyfikować twoje uroczo naiwne plany... – odgłos zbliżających się kroków zadziałał na mój zamroczony umysł całkiem otrzeźwiająco. Ból całego ciała oczywiście nie zelżał, jednak choć w najmniejszym stopniu zdołałem wyostrzyć zmysły, dzięki czemu wiedziałem, że któryś skurwysyn stał tuż przede mną, jeszcze zanim zabrał głos. – Jedyną osobą błagającą o litość, będzie ten przesympatyczny gość.
Określenie „przesympatyczny" prawie wykręciło mi flaki. No umówmy się – nie miałem zamiaru odbiegać od własnych norm i być miłym, bo nie istniały tortury, które by mnie do tego zmusiły... No dobra, istniały. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, więc z niecierpliwością czekałem, aż zdejmą mi taśmę z ust, żebym mógł napluć im prosto w mordy.
– Rozłącz nas. – rzucił Kajus, nim Alberto zdążył cokolwiek odpowiedzieć. – Następnej relacji na żywo spodziewajcie się za tydzień. Zobaczymy, czy do tego czasu wasz przyjaciel spokornieje i nabierze chęci do rozmów. – dodał, kiedy drugi facet ruszył z miejsca, by zakończyć połączenie.
Christian i Mason zaczęli protestować. Przekrzykiwali się i rzucali takimi wyzwiskami, na jakie sam nigdy bym nie wpadł. Głosy mieli zachrypnięte od wrzasków i przejęcia, ale ten napad agresji chyba nie zrobił wrażenia na moich porywaczach. Wręcz nieco ich rozbawił, przez co poczułem jeszcze większe wkurwienie. Chęć mordu płynąca mi w żyłach zaczęła kontrastować z ukłuciem w sercu, które pojawiło się, gdy chłopaki rozpoczęli desperackie targowanie, proponując siebie w zamian za moją wolność.
– Wybraliście sobie naprawdę beznadziejną osobę do przesłuchania. – syknął Alberto zatrważającym tonem. Brzmiał, jakby przez jego struny głosowe przemawiało całe zło świata. – Prędzej skatujecie go na śmierć niż czegokolwiek się dowiecie.
Kajus cmoknął z aktorskim niezadowoleniem, po czym rzucił wyzywająco:
– Jeszcze zobaczymy. Za siedem dni będziemy znać imię każdego z was. – obiecał. No to się chyba zdziwisz. – A może sam pokrzywdzony chciałby coś powiedzieć, hm? – minęło kilka sekund nim mój ciężki, dudniący łeb zakodował, że mówił o mnie. „Pokrzywdzony" to naprawdę cholernie frajerskie określenie. – Dawaj, zapewnij rodzinkę, że dobrze się bawisz. Chyba są trochę zmartwieni. – dokończył, jednym ruchem zrywając taśmę klejącą.
Od razu rozdziawiłem piekące usta i zacząłem łapczywie nabierać powietrze. Dotychczas ściśnięte płuca dały o sobie znać, ponownie zmuszając mnie do niekontrolowanego kaszlu. Atak duszności trwał dobre pół minuty, a każda próba dostarczenia organizmowi tlenu, kończyła się jeszcze większymi katuszami.
– Synu, wyciągniemy cię stamtąd! – obiecał rozgorączkowany Alberto, zapewne mając świadomość, że zostały nam ostatnie sekundy jakiegokolwiek kontaktu. – Wytrzymaj jeszcze trochę!
Nie wiedzą, gdzie jestem. Sam tego nie wiem. Nie wyciągną mnie.
– Wytrzymam... – wycharczałem o wiele zbyt słabo niżbym chciał.
– Dziewczyny są bezpieczne, nic im nie grozi. – przypomniał mi pospiesznie Christian.
Celowo nie zdradzał ich imion przy dwóch przydupasach Olgierda, ale doskonale wiedziałem, o kim mówił. Alberto już wcześniej poruszył temat Lillian i Olivii, przysięgając, że wraz z Mamutem szczęśliwie dotarły do domu. Stara dobra sztuczka utrzymywania zdychającego przy życiu – jeżeli chcesz, żeby torturowany człowiek nie ześwirował, pomachaj mu przed twarzą zdjęciem ukochanego dziecka lub żony. Ja miałem zawiązane oczy, więc gówno mógłbym zobaczyć, ale usłyszeć – owszem.
– Dasz radę. Niedługo do nas wrócisz. – Mason starał się jakoś trzymać, jednak jego głos zdradzał, jak bardzo był roztrzęsiony.
Nic dziwnego. Biedaczek tęsknił za swoim najlepszym na świecie szwagrem. Słodziak.
– Wierzą w ciebie... – mężczyzna, którzy wciąż stał tuż przede mną, parsknął demonicznie. – A ty? Wierzysz, że wyjdziesz stąd o własnych siłach? – ciągnął wesoło, delektując się moją bezradnością.
Spróbowałem opuścić ręce. Niby wiedziałem, że są mocno związane, jednak chęć przetrącenia temu kutasowi karku, była silniejsza ode mnie.
– Szarp dalej. – zachęcił. Czułem na twarzy jego obrzydliwy oddech. – Całkiem miło patrzy się na te twoje daremne próby ucieczki.
Ucieczki? Och, ja wcale nie miałem zamiaru uciekać. Miałem zamiar przegryźć mu, kurwa, tchawicę, a później rozszarpać zębami całe gardło i obserwować, jak pulsuje od środka, dopóki nie zastygłoby w bezruchu na dobre. Cóż, wizja choć kusząca, na razie musiała poczekać. Zamiast marzyć o tym, czego aktualnie mieć nie mogłem, zebrałem w usta ślinę. Mimo opaski na oczach, wiedziałem, że był blisko. Śmierdział potem, tanią, drażniącą wodą kolońską i czymś, co zżarł na śniadanie. Trafienie w niego gęstą melą nie było trudne.
– Ty... – ryknął Kajus, waląc mnie pięścią w skroń. – ...jebany... – powtórzył cios z drugiej strony, a następnie kilkukrotnie wycelował w brzuch. – ...gnoju... sušiktas... idiotas...! – pierdolił coś w tym swoim śmiesznym języku, ale słyszałem coraz mniej dźwięków.
– Zostaw go już, bo Olgierd się wkurzy. Miałeś go nie wykończyć.
O, jak miło. Dobry człowiek z tego Olgierda, do jasnej cholery.
– Napluł mi na czoło! – odwarknął kumplowi, po czym z całej siły chwycił mnie za żuchwę. – Słuchaj, śmieciu. Chcesz, żebym przeorał ci twarz nożem na oczach twojej rodzinki? – przestało być zabawnie, kiedy przyłożył mi coś ostrego do policzka. Po kształcie i specyficznym chłodzie bez problemu odgadłem, że był to sporych rozmiarów nóż. – I co, już nie jesteś taki cwany, hm? Może za karę odetnę ci nos? No powiedz, co o tym myślisz? Chcesz tak skończyć, do kurwy nędzy?
Uniosłem wargi w bezczelnym uśmiechu. Niezbyt szerokim, bo nie miałem wystarczająco dużo siły, jednak na tyle wyraźnym, że Kajus z łatwością go dostrzegł i wpienił się jeszcze bardziej.
– Bez nosa wyglądałbym, jak pieprzony Lord Voldemort... – mruknąłem, delikatnie kiwając głową. – A w dodatku, co równie istotne, nie czułbym, jak jebie ci z ryja. Gdzie minusy?
No i się zaczęło. Cóż, Kajus-srajus nie miał za grosz poczucia humoru.
Przez krótką chwilę jego kumpel, cechujący się nieco większym opanowaniem, próbował odwieść go od pomysłu ponownej zabawy w kata, lecz kutas nie chciał słuchać.
Alberto, Christian i Mason zaczęli przeraźliwie wrzeszczeć, ale robili to jednocześnie, więc niewiele zrozumiałem z tej mieszaniny rozemocjonowanych głosów. Rozszyfrowanie ich krzyków nie było jednak konieczne, bo i bez pomocy szefa czy chłopaków, wiedziałem, że zaraz spotka mnie coś bardzo... niefajnego.
Gdy poczułem lekkie ukłucie na wysokości kolana, automatycznie opuściłem głowę. Czerń. Nieustannie jedyne, co byłem w stanie zobaczyć, to ciemną szmatę. Beznadzieja. Opaska na oczach podczas seksu wzmaga ciekawość i podniecenie... Z kolei podczas tortur potęguje rozlewający się po całym ciele dyskomfort do tego stopnia, że człowiek dostaje szału, chce zniknąć, zaczyna mieć omamy i wyobrażać sobie własną agonię. Jeszcze chwila... Jeszcze moment... Skurwysyn celowo przeciągał to w nieskończoność, a ja zamiast cieszyć się, że nie odczuwam jeszcze potwornego bólu – po prostu czekałem.
– Już nigdy więcej tego nie zrobisz. – wychrypiał, brzmiąc na tak rozjuszonego, że serce załomotało mi pod żebrami, a fala napięcia przetoczyła się przez moje nerwy.
Miał rację.
Z całej siły uderzył młotkiem w gwóźdź przy kolanie, a ten bez problemu przebił materiał spodni, skórę i kość.
Ciężko opisać słowami intensywność przerażającego doznania, które otumaniło mój ledwo żywy umysł. Każda komórka ciała zapłonęła. Krew uderzyła mi do skroni. Rozpaczliwie zacisnąłem usta, a ostatnim dźwiękiem, jaki miałem szansę usłyszeć, był mój własny jęk wypełniony niewyobrażalnym cierpieniem. Straciłem kontakt z brutalną rzeczywistością.
Przynajmniej na parę godzin... Bo przecież jutro też jest dzień.
Niestety.

MALBAT TOM 5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz