Rozdział 29

1.9K 148 35
                                    

Liam

– O co chodzi?
Tata uniósł na mnie wzrok i lekko ściągnął brwi. Szybko jednak rozluźnił zmarszczone czoło, jakby napinanie mięśni twarzy sprawiało mu dyskomfort.
– W jakim sensie?
– No nie wiem – parsknąłem prześmiewczo. – Wyglądacie jakbyście nie spali całą noc, a wujek Mason ma na sobie kawałek plastikowej rury. W dodatku Alberto chodzi podminowany, jakby chciał was zamordować, a mama chyba jest na ciebie zła.
– Jezu. – Christian jęknął, przykładając sobie dłoń do skroni. – Widzisz, jakie mam ciężkie życie? Przyniesiesz mi tabletkę na głowę?
Skrzyżowałem ręce na piersi. Skoro ojciec nie chciał powiedzieć mi prawdy, sam musiałem zadbać o to, by być na bieżąco z najnowszymi dramami w Malbacie. Nie mogłem pozostać w tyle.
– Upiliście się? – Zgadywałem.
– Nie.
– Ale masz kaca?
– To nie kac, dziecko. To ból istnienia. – Tata powoli wstał z kanapy. – Łeb mi zaraz wybuchnie.
– Czyli jednak kac.
– Jestem po prostu niewyspany.
– Pokłóciłeś się z mamą?
Christian zrobił zamyśloną minę. Zastanawiał się nad odpowiedzią, nie wiedział, czy Alice była na niego zła, więc z góry uznałem, że musiał nieźle ją wkurzyć. Inaczej nie miałby nad czym tak dywagować.
Taki stary, a taki głupi...
– Mama jest w ciąży. – Pogroziłem ojcu palcem. – Nie powinieneś jej denerwować.
Tata westchnął przeciągle i rozprostował plecy, które wydały dziwny dźwięk zarezerwowany dla ludzi w jego wieku. Coś między niewinnym strzyknięciem kości, a śmiertelnym złamaniem kręgosłupa.
– Nie chciałem denerwować mamy. – Wyznał wreszcie. – Wręcz przeciwnie. Razem z Neilem, Masonem i Bennym pojechaliśmy do sklepu po dynię, bo miała na nią ochotę. To znaczy po melona. – Podrapał się po nosie. – Właściwie to po dynię. No nieważne...
Oparłem bark o ścianę i, nie odrywając rozbawionego spojrzenia od Christiana, rzuciłem:
– To zdecyduj się, co kupowaliście. Dynia i melon jednak trochę się od siebie różnią.
– Dla mnie w ogóle. – Burknął w odpowiedzi.
– Aha, rozumiem już, dlaczego mama jest zła. – Wyszczerzyłem zęby. – Kupiliście nie ten owoc, co trzeba.
– Właściwie, to go nie kupiliśmy...
Przykryłem usta pięścią, by nie wybuchnąć śmiechem.
– Okej – z trudem opanowałem kumulujący się w moim gardle rechot. – Więc tajemnica, dlaczego Alberto przypomina rozjuszonego byka też została rozwiązana. Zrobiliście włamanie, żeby ukraść cholernego melona?
– Cholerną dynię.
– Nie mogliście zaczekać do otwarcia sklepu?
Ojciec wzniósł oczy do sufitu.
– Zadajesz głupie pytania, Liam. Zrozumiesz, gdy będziesz miał żonę.
– Próbujesz mnie nastraszyć?
– Właściwie to tak. – Christian ziewnął i ruszył do kuchni. Nie musiałem pytać, by wiedzieć, że zmierzał ku szafce z lekami przeciwbólowymi. – Nie żeń się, synu. Dobrze ci radzę.
Tym razem postanowiłem posłuchać taty. Chyba wiedział o czym mówi, w końcu wyglądał jak z krzyża zdjęty. Nie wspominając już o Neilu oraz Bennym, którzy zasnęli jakieś dwie godziny temu i nie zdążyli się jeszcze obudzić... No i o Masonie zakleszczonym w żółtej, plastikowej skorupie.
Życie z kobietami musi być naprawdę koszmarne. Aż im wszystkim współczułem.

***

Zawiesiłem ostatni balon, otrzepałem ręce i stanąłem przed swoim dziełem, po czym uśmiechałem się dumnie. Byłem naprawdę zadowolony, chociaż niechcący pęknąłem jedną literkę, przez co napis „it's a bo" psuł trochę efekt końcowy. Nie zamierzałem się tym jednak przejmować, pozostała część dekoracji wyglądała rewelacyjnie. Wiedziałem, że mama będzie zachwycona.
– Dobra robota, Liam. – Pochwaliła mnie Rachel.
– Sorki, że zniszczyłem ci niespodziankę, ale potrzebowałem pomocy.
– Nie zniszczyłeś – puściła mi oko. – Coś tak czułam, że mały Collins będzie chłopcem. A ty, jak się z tym czujesz? Rola starszego brata to nie przelewki.
Przejechałem językiem po dolnych zębach i nieznacznie poruszyłem ramionami. Miałem całą noc, by zastanowić się nad tym, jak będzie wyglądała nasza relacja. Siedemnaście lat różnicy, to jednak przepaść, lecz wcale nie czułem zniechęcenia czy złości na myśl o małym dziecku w rodzinie.
Już nie.
– Z Lillian idzie mi całkiem nieźle. – Posłałem Rachel ciepły uśmiech. – Kocham ją, jak własną siostrę, więc małego śmierdziela od Christiana i Alice również pokocham.
Kobieta zachichotała, kręcąc głową.
– Uroczo.
– Nauczę go wielu przydatnych rzeczy.
– Uciekania z domu i wyskakiwania z bagażnika? – Droczyła się.
– Miałem na myśli jazdę na rowerze czy pływanie, ale skoro wolisz ciekawszą rozrywkę, to zabiorę bobasa na ustawkę w nosidełku. Ty możesz zająć się szkoleniem go na najmłodszego złodzieja w historii Malbatu.
– Bardzo śmieszne. – Rachel szturchnęła mnie w ramię. – Będę dobrą ciocią.
– Jasne, że tak. Dla mnie też byłaś.
– Niesamowite, czas tak szybko leci. – Ciocia, jak każda baba, zaczęła rozczulać się nad... nie wiedziałem nad czym, ale słuchałem tego ze szczerym zainteresowaniem. – Dopiero co nosiłam cię na rękach, a teraz zostaniesz starszym bratem. Czuję się staro.
– Przesadzasz. – Stwierdziłem, równocześnie zabierając się za poprawianie niebieskich ozdób. Wszystko musiało wyglądać perfekcyjnie, nie po to wybłagałem jednego z ochroniarzy, aby bujnął się rano do sklepu, żeby teraz niektóre balony wisiały krzywo. – Spójrz na moją babcię. Ma jeszcze tyle planów, że będzie musiała żyć aż do setki. Tylko wtedy uda jej się ze wszystkim wyrobić.
– Masz rację. Nie spieszy mi się do grobu.
– Całe szczęście. – Rzuciłem w Rachel kawałkiem błękitnej wstążki. – Kto pokaże mojemu bratu, jak podpierdolić portfel przypadkowej osobie w zatłoczonej galerii handlowej?
W odpowiedzi usłyszałem melodyjny śmiech.
– Jaki ty jesteś bezczelny, Liam!
– Wiem, uczę się od najle...
– O mój Boże! – Niemalże podskoczyłem, gdy za naszymi plecami rozbrzmiał przejęty głos Alice.
Rachel uniosła dłonie w teatralnie obronnym geście.
– Na mnie nie patrz, całą robotę odwalił twój wredny syn.
Mama zamrugała i rozejrzała się po salonie. Nie minęła chwila, a po jej policzkach zaczęły spływać dwa potoki łez. To nie tak, że chlipała ze wzruszenia... Nie, ona dosłownie wyła, zupełnie jakbym zrobił coś złego.
Przestąpiłem z nogi na nogę.
– Mamo, wszystko w porządku?
– Kochanie – przetarła twarz rękawem szlafroka – to najpiękniejsza niespodzianka, jaką dostałam w życiu...
Uśmiechnąłem się, lecz nie zdążyłem powiedzieć Alice, jak bardzo cieszy mnie fakt, że niedługo będę miał małego braciszka, bo w progu salonu pojawili się Christian, Benny i Nancy z Masonem.
– A myślałem, że Furia była twoją wymarzoną niespodzianką. – Tata objął swoją żonę w pasie. Chyba na chwilę zapomniał, iż pomylił dynię z melonem, bo zachowywał się nad wyraz swobodnie, jednak mama dość szybko postanowiła mu o tym przypomnieć.
– Bardzo zabawne – wymamrotała pod nosem, świdrując ojca zirytowanym spojrzeniem. – Moją wymarzoną niespodzianką była dynia, a dostałam zasranego arbuza.
– Melona. – Wtrącił Benjamin, ale gdy tylko oczy mamy powędrowały prosto na niego, opuścił głowę, a następnie bąknął niewyraźne: – Nie do wiary, że prawie zginęliśmy przez pieprzone warzywo.
Rozdziawiłem usta w zdumieniu.
Ale jazda!
– Co?! – Alice chyba również nie miała o niczym pojęcia, bo wyglądała, jakby poraził ją prąd.
Tata zrobił krok w kierunku Benny'ego i dźgnął go łokciem tak mocno, że ten aż stęknął z bólu, po czym palnął szybko:
– Nic, skarbie. Doktorek gada głupoty.
– Christian, nie denerwuj mnie! Słyszałam, co powiedział! – Mama wycelowała palcem w przerażonego Benjamina. – Co to znaczy, że prawie zginęliście przez warzywo?
– Z botanicznego punktu widzenia, dynia jest owocem. – Oznajmił cicho Mason.
Zerknąłem na wujka z niedowierzaniem. Czy on myślał, że ten gówniany, plastikowy pancerz ochroni go przed gniewem mojej matki?
Alice zacisnęła pięści i poczerwieniała na twarzy, mogłem się tylko domyślać, że krew dosłownie wrzała w jej żyłach, a mój braciszek przeżywał istny rollercoaster, gdy walące serce kobiety zmieniało wody płodowe w dziką rzekę i kołysało małym bąblem na wszystkie strony.
Życie wujka Masona właściwie wisiało już na włosku i nie sądziłem, że ktokolwiek mógłby go ocalić, a jednak zdarzył się cud. Nim mama zdołała rozszarpać mężczyznę na strzępy, a następnie pozostałej dwójce – tacie i Benny'emu, rzecz jasna – zrobić z dupy jesień średniowiecza, Astrid wpadła do salonu tanecznym krokiem.
– O! A jednak chłopiec! – Zapiszczała z ekscytacją. – Więc mamy dziś dwie okazje do świętowania!
– Dwie? – Nancy przechyliła głowę na bok. – Baby shower i pogrzeb tych błaznów?
Astrid popatrzyła na tatę i wujków z politowaniem, a ja odniosłem wrażenie, że doskonale wiedziała o ich nielegalnej eskapadzie do sklepu. Ba, powiem więcej – po wyrazie jej twarzy mogłem śmiało stwierdzić, że miała ich za totalnych głupków, co w zasadzie tylko potwierdziło moje przypuszczenia. Astrid zawsze wszystko wiedziała, była jak rozsądna, przebiegła i cholernie mądra sowa, co niezaprzeczalnie czyniło ją wyjątkowym członkiem Malbatu.
– Pogrzeb chłopaków brzmi jak niezła impreza, ale miałam na myśli coś innego. – Odpowiedziała wesoło, poprawiwszy sweter, który zsunął się z jej ramienia. Obserwowałem, jak kolorowy tatuaż znika pod wełnianym materiałem. – Alberto kazał was zawołać, Olgierd jest już w drodze.
Tata skrzywił się z odrazą.
– Wielki mi powód do zgromadzenia. – Wycedził, gdy nikt inny nie zabrał głosu. – Klękajcie narody, grubas na motocyklu wjedzie przez bramę Malbatu.
– Akurat dzisiejsze spotkanie jest szczególnie ważne.
– Bo?
– Bo mamy samolot.

MALBAT TOM 5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz