Christian
Po powrocie do domu, Liam zamknął się w swojej sypialni. W krótkim smsie zapewnił mnie, że wszystko jest w porządku i obiecał, że jutro porozmawia z Alice. Po prostu potrzebował czasu na przemyślenie wszystkiego, czego się dowiedział i jakby nie patrzeć, nie było w tym niczego dziwnego. Przecież nie codziennie młody człowiek odkrywa, że jego rodzice spodziewają się drugiego dziecka.
Wieczór nadszedł niespodziewanie szybko, słońce zaszło już koło trzeciej po południu, więc kompletnie straciliśmy poczucie czasu. Właśnie dlatego nienawidziłem zimy – okropna pogoda i mrok odbierały nam kilka godzin z każdego dnia, bezlitośnie wydłużając ponure wieczory. Gdyby nie rodzina pod nosem, pewnie szybko dostalibyśmy świra.
Alberto i Tara siedzieli u nas najdłużej, ale około ósmej i oni stwierdzili, że pora wracać do siebie. Zostaliśmy z Alice sami. Odpaliłem jej ulubiony film, zrobiłem popcorn w mikrofalówce, a na końcu zaproponowałem masaż stóp. Uwielbiałem momenty, w których przypominałem sobie, że nosiła pod sercem naszego syna. Minęło jeszcze zbyt mało czasu, bym zdążył się do tego przyzwyczaić.
Pogładziłem kobietę po nogach i zatrzymałem dłoń na kolanie. Alice wyglądała pięknie, ciąża zdecydowanie jej służyła, nawet jeśli ona sama coraz częściej skarżyła się na problemy ze skórą, zmęczenie czy dodatkowe kilogramy. Próbowałem wspierać żonę na każdym etapie ciąży, jednak nie mogłem nic poradzić na fakt, że nie dostrzegałem tego, by przytyła. Trądzik, którego tak nienawidziła, również był dla mnie niewidzialny. Może po prostu zwracałem uwagę na inne rzeczy – jej czułe, ostrożne ruchy, kiedy dotykała się po brzuchu, gęste, lśniące włosy spięte w niechlujny, wysoki kok i łagodny, niekiedy nieco zmęczony, ale wciąż przepiękny uśmiech na zarumienionej twarzy.
Jeden niewinny film zmienił się w cholerny maraton beznadziejnych komedii romantycznych. Alice świetnie się bawiła, więc dzielnie udawałem, że oglądam te gówniane produkcje, choć w rzeczywistości otwierałem oczy co piątą lub dziesiątą scenę, ani trochę nie nadążając za fabułą.
Kiedy kładliśmy się do łóżka, dochodziła już druga w nocy. Furia wskoczyła mi na brzuch i ułożyła się w tej samej pozycji, co zawsze. Z bólem serca musiałem przyznać, że powinienem zacząć powoli odzwyczajać swoje ukochane – acz wciąż lekko wściekłe – zwierzątko od spania pod kołdrą w naszym wyrku. Wolałem uniknąć sytuacji, w której Furia podziobałaby noworodka lub zaczęłaby wysiadywać jego małą główkę.
Alice przytuliła się do mojego boku. Czułem jej zapach i rytmiczne bicie serca, słyszałem miarowy oddech. Nim zasnąłem, wyszeptałem kilka słów wdzięczności do Boga. Cóż, jeżeli istniał, zasługiwał na ogromne podziękowania. Miałem cudowne życie, kochającą rodzinę, zajebiście wygodne łóżko, a ta noc zapowiadała się naprawdę spokojnie... I była spokojna. Aż do rana.
***
– Co jest? – Przerażony poderwałem się do siadu. Niezadowolona Furia zatrzepotała skrzydłami i posłała mi poirytowane spojrzenie, które oczywiście zignorowałem, bowiem całą uwagę momentalnie skupiłem na żonie. – Wszystko gra, kochanie? Coś cię boli? – Zapytałem Alice, przetarłszy zaspane oczy wierzchem dłoni.
Wszystko widziałem jak przez mgłę, a w dodatku wciąż czułem delikatne zawroty głowy, ale kontaktowałem na tyle, żeby w razie potrzeby wyskoczyć z łóżka i w piżamie popędzić z Alice do lekarza.
– Czujesz jakieś skurcze? Coś ci dolega?
Alice splotła dłonie na kołdrze i zaczęła bawić się palcami.
– Przepraszam, nie chciałam cię obudzić. Od kiedy masz taki lekki sen?
Odkąd dowiedziałem się, że zostanę ojcem.
– Jedziemy do szpitala?
– Nie...?
– Ale coś jest nie tak? Masz jakieś niepokojące objawy?
– Nie, ja po prostu...
– Skarbie, jeżeli cokolwiek cię boli, musisz mi o tym powiedzieć. Pamiętasz, co mówił lekarz? Powinnaś o siebie dbać, jesteś w drugim trymestrze ciąży i...
– Zjadłabym dynię.
Uniosłem brew tak gwałtownie, że aż rozbolało mnie zmarszczone czoło. Moja skóra po przebudzeniu ewidentnie nie była gotowa na taką gimnastykę twarzy.
– Słucham? – Odkaszlnąłem, a następnie odwróciłem głowę w kierunku podświetlanego zegara. Stał na szafce nocnej i wskazywał godzinę, która bez dwóch zdań nie była odpowiednia do jedzenia... czegokolwiek. – Alice, jest wpół do piątej.
– Mhm, wiem.
Popatrzyłem na żonę z wahaniem. Nie wyglądała, jakby szykowała się do snu.
– Może spróbujesz się położyć? – Zaproponowałem.
– Nie mogę. Bez dyni i tak nie zasnę.
Opadłem na poduszkę z głośnym westchnięciem.
– Skarbie, nie mamy dyni w domu.
– Rozumiem.
– A wszystkie sklepy są zamknięte, prawda? – Ciągnąłem cierpliwie.
– Prawda.
Złapałem Alice za rękę i zacząłem gładzić ją po nadgarstku.
– Przecież nie zrobię włamania, żeby ukraść dynię kilka godzin przed otwarciem sklepu. – Uśmiechnąłem się szeroko, próbując poprawić kobiecie humor.
Chyba nie do końca mi to wyszło, ponieważ Alice jedynie wzruszyła ramionami, po czym odparła beznamiętnym tonem:
– Nie. Oczywiście, że nie.
Przymknąłem powieki i wypuściłem powietrze przez usta.
– Dobranoc, kochanie. – Wcisnąłem nos w poduszkę. – Porozmawiamy rano.
– W porządku. Dobranoc.
Przekręciłem się na lewy bok, następnie naciągnąłem na siebie kołdrę. W pokoju zapanowała cisza, a jedynym dźwiękiem, który dało się usłyszeć, było tykanie wskazówek zegara.
Tyk, tyk, tyk... Jeden, dwa, trzy...
Tyk, tyk, tyk...
Kurwa, cholerna zachcianki.
– Masz ochotę tylko na dynię? – Mruknąłem. – Czy na coś jeszcze?
Nie widziałem Alice, ale byłem pewny, że po moich słowach rozciągnęła wargi w słodkim uśmiechu. Tyle mi wystarczyło, bym już wiedział – dłużej sobie nie pośpię. Miałem misję do wykonania, nie mogłem zawieść swojej żony... i syna, bo coś czułem, że to on wymyślił jedzenie dyni o piątej nad ranem.
– Tylko na dynię. – Odpowiedziała wesoło.
Miałem ochotę zakląć pod nosem, ale postanowiłem zrobić to dopiero po wyjściu z domu. Tak dla pewności, że niechcący nie wkurzę Alice.
– Pójdę po chłopaków.
***
– Dlaczego obudziłeś akurat mnie, do kurwy nędzy?
Popatrzyłem na Masona z rozbawieniem. Włosy na głowie stały mu we wszystkich kierunkach świata, powieki miał zabawnie zmrużone, jakby delikatne światło padające z mojej komórki miało wypalić mu oczy, a spodnie od piżamy ledwo mieściły się na jego okrągłym brzuchu.
– Myślałem, że może została wam jakaś dynia po Halloween.
– Idź do kuchni i sobie sprawdź – syknął, ruszając w stronę łóżka.
Nie mogłem pozwolić na to, by się położył. Potrzebowałem wsparcia podczas podróży do sklepu.
– Już sprawdziłem.
– No i?
– No i nie macie.
– To szkoda. A teraz spieprzaj, Christian.
– Musisz mi pomóc. – Wyszeptałem błagalnie.
– Niby z jakiej racji? – Gruby posłał mi poirytowane spojrzenie. – Jest przed piątą. Zaczekaj do jakiejś normalnej godziny i sam pojedź po tę cholerną dynię.
Skrzyżowałem ręce na piersi.
– A jeżeli coś mi się stanie? Do końca życia miałbyś wyrzuty sumienia, że nie pojechałeś ze mną.
– Śmiem wątpić, że w ogóle przejąłbym się twoim losem. Dobranoc.
– Mason!
– Czego ty ode mnie chcesz, człowieku? – Wyrzucił ręce w powietrze, a następnie zastygł w bezruchu, bo Nancy wymruczała coś pod nosem przez sen i przekręciła się na drugi bok. Dopiero po chwili zmarszczył brwi i kontynuował: – Po prostu przyznaj, że jesteś leniwym fiutem i nie chce ci się jechać samemu. – Wycedził cicho.
Wzruszyłem ramionami, skinąwszy głową.
– Okej, przyznaję, masz rację. Docenisz moją szczerość i będziesz mi towarzyszył?
Mason uchylił usta i nabrał powietrze w płuca. Naiwnie liczyłem na to, że wreszcie się zgodzi, jednak dość szybko sprowadził mnie na ziemię, bo odpowiedział niewzruszonym tonem:
– Nie.
– Spoko, wielkie dzięki. – Poklepałem przyjaciela po ramieniu. – Pojadę sam.
– Mhm, szerokiej drogi.
– Już kiedyś jechałem po pizzę, na którą miałeś ochotę. – Uśmiechnąłem się sztucznie i zrobiłem w tył zwrot, obierając kurs na drzwi.
– To było lata temu, Christian! – Usłyszałem za plecami wkurwiony głos Masona.
Mój wewnętrzny demon wyszczerzył się złośliwie, ja jednak zachowałem kamienny wyraz twarzy. Dobry aktor nigdy nie wychodzi z roli przed końcem przedstawienia.
– Jasne, o tak dawnych sprawach należy zapomnieć. – Prychnąłem. – Po co wspominać dzień, w którym prawie umarłem.
– Przestań...
– Nie no, spoko. Chciałeś durną pizzę, więc razem z Alice po nią pojechaliśmy, potem zostaliśmy porwani... Ale co to takiego, nie? Przeżyłem kilka godzin tortur, bo chciałeś zeżreć pierdolony włoski placek z dodatkami, ale przecież gówno cię to obchodzi.
– Sam wiesz, że to nieprawda!
Nancy znów zaczęła się wiercić, więc obydwaj zeszliśmy nieco z tonu.
– Dobra, nie mam teraz czasu na pogaduchy, Mason. – Łypnąłem na mężczyznę przez ramię. – Jadę po dynię. Jeżeli nie wrócę, przekaż Alice i Liamowi, że bardzo ich kochałem, a za parę miesięcy weź na ręce moje nowonarodzone dziecko, żeby...
– Jezu, no dobra! – Warknął Gruby, po czym szybkim krokiem poszedł do wnęki, w której znajdowała się garderoba, wyciągnął gruby sweter i z całej siły trzasnął drzwiami od szafy.
Einstein nie przewidział chyba, że tym razem obudzi swoją żonę. Zdezorientowana Nancy usiadła, przetarła twarz dłonią i zaczęła rozglądać się po sypialni.
– Co robicie, do cholery? – Zapytała nieprzytomnie.
– Idź spać, skarbie. – Wymamrotał Mason. – Jedziemy do sklepu.
– Do sklepu? – Zdziwiła się, zresztą całkiem słusznie.
– Tak. Po pieprzoną dynię.
***
O ile wejście do domu Masona i Nancy było banalnie proste, tak przed przekroczeniem progu willi Neila, Olivii i Lillian zawahałem się przez parę sekund. Samo otworzenie drzwi nie stanowiło problemu. Po przyłożeniu dłoni do skanera linii papilarnych, mechanizm zwolnił blokadę, jednak przeszkodą w bezszelestnym wślizgnięciu się do sypialni przyjaciela i obudzeniu go w taki sposób, żeby nie przestraszyć ani Oli, ani tym bardziej Lilly, mógł okazać się Balto. Psiak przestał być niezdarną, puchatą kulką. Wyrósł na coś, co w poprzednim wcieleniu mogło być krzyżówką białego wilka i niedźwiedzia, więc – choć darzyłem tego olbrzyma szczerą sympatią – wolałem nie spotkać go w ciemnym korytarzu. Wizja jego zębów zatopionych w mojej skórze jakoś niespecjalnie mi odpowiadała.
Oprócz na pupilka małej Lilly, musieliśmy uważać też na pierdoły, których w domu Neila nigdy wcześniej nie było. Cóż, odkąd Olivia dołączyła do Malbatu i okręciła sobie pana „żadnych poważnych związków, bo baba nie będzie mną rządzić" wokół palca, pod ścianą stanął wielki szklany wazon, a podłogę w korytarzu zaczął zdobić dywanik, o który prawie się potknąłem. Od czasu do czasu mijaliśmy też porozrzucane zabawki.
– Pamiętaj, że ten debil zawsze trzyma nóż pod poduszką. – Przypomniał mi Mason, gdy dotarliśmy do salonu. – Kiedyś niechcący prawie zadźgał mnie na śmierć.
Uśmiechnąłem się delikatnie.
– Jesteś pewny, że to było niechcący?
– Jeżeli chodzi o Neila, to niczego nie jestem pewny i... – Urwał, a nasze spojrzenia momentalnie się skrzyżowały. Gapiliśmy się na siebie, ewidentnie myśląc o tym samym.
– Też to słyszałeś? – Zapytałem, mając na myśli przeraźliwie głośny jazgot, który niespodziewanie rozbrzmiał w jednym z pokojów.
Mason pokiwał głową.
Bez wahania ruszyliśmy w kierunku źródła hałasu. Z każdym krokiem rechot dobiegający zza drzwi przybierał na sile, toteż już po chwili potrafiliśmy rozpoznać dwa męskie głosy odpowiedzialne za zakłócanie ciszy nocnej. Nie widząc nic dziwnego w tym, że o piątej nad ranem łaziliśmy sobie po domu naszego przyjaciela, złapałem za klamkę i weszliśmy do środka.
– Christian? Gruby? – Neil wytrzeszczył oczy na nasz widok. Wyglądał, jakby miał ochotę się roześmiać, ale brakowało mu powietrza, przez co jego policzki przykryły dwa rumieńce. – Co wy tu robicie?
Posłałem blondynowi długie spojrzenie.
– Proszę cię, powiedz, że nie jesteś zjarany. – Westchnąłem i przeniosłem wzrok na Benjamina, który wcale nie prezentował się lepiej. Jego wielkie, czerwone gały tak naprawdę zdradzały wszystko. Nie musiałem pytać, by wiedzieć, że z naszej trójki muszkieterów zrobiła się czwórka, ale tak właściwie to dwójka. Na polu bitwy zostałem z Masonem.
– Ja? – Lewis przyłożył dłoń do piersi. – Zjarany? Ani trochę. Po prostu siedzimy tutaj z doktorkiem i opowiadamy... – parsknął śmiechem tak gwałtownie, że prawie napluł Benny'emu na czoło. – Opowia... opowiadamy sobie żarty. – Wykrztusił wreszcie. – Benjamin, weź opowiedz mu ten o chomiku.
Doktorek, jak na zawołanie, również zaczął rżeć.
– Przychodzi facet do sklepu zoologicznego w Moskwie...
Ja pierdolę, gdzieś to już kiedyś słyszałem.
Neil zaczął zwijać się ze śmiechu, a Mason uniósł brew i łypnął w moim kierunku, racząc mnie iście profesjonalną diagnozą:
– Chyba kłamie. Jednak jest spizgany jak szop pracz.
– No nie mów. – Wywróciłem oczami. – Dobra, nieważne. Sami to załatwimy.
Benny wyszczerzył zęby i zamrugał wesoło.
– Co załatwicie?
– Nic. – Odpowiedziałem prędko. – Musimy podjechać do sklepu, ale wy zostajecie tutaj. Nie mam zamiaru was pilnować.
– Do sklepu? – Doktorek poprawił czarne bryle na nosie. – O tej godzinie wszystko jest zamknięte.
– Wiem.
– Skoro wiesz, to po co... – Neil uchylił usta i wydał z siebie przeciągły, bliżej nieokreślony dźwięk. – Dobra, już kumam! Wasz plan zakupów brzmi jak włamanie, więc jadę z wami.
– Nawet mowy nie ma. – Spróbowałem ostudzić zapał Lewisa groźnym tonem, ale miał go tam, gdzie większość rzeczy, czyli głęboko w dupie. – Stary, nie przydasz nam się w takim stanie.
Mój przyjaciel machnął ręką, kompletnie mnie ignorując.
– Co będziemy kraść?
– Nic nie będziemy kra...
– Dynię. – Odparł Mason, wchodząc mi w słowo.
– Dynię? – Lewis po raz kolejny zatrząsł się ze śmiechu. – Myślałem, że biżuterię albo elektronikę, ale dynia też może być. Idę po broń.
Oparłem rękę o framugę drzwi, by uniemożliwić debilowi wyjście z pokoju.
– Jaką broń, do cholery? – Warknąłem.
– A jaką sobie życzysz? Nóż, spluwa, granat? A nie, czekaj... nie mam już granatu, ale mogę wziąć...
– Neil, nigdzie nie jedziesz. Alice ma idiotyczną zachciankę ciążową i poprosiła mnie o dynię. Nie chcę robić wielkiego zamieszania i najlepiej będzie, jeżeli Alberto o niczym się nie dowie.
Lewisowi zabłyszczały oczy. Z tymi dwoma przekrwionymi białkami przypominał trochę sygnalizację świetlną.
– Alberto ma o niczym nie wiedzieć? – Potarł dłonie, demonstrując swoją gotowość. – Kurwa, takie akcje lubię najbardziej.
Przygryzłem wnętrze policzka i policzyłem w myślach od zera do dziesięciu. Dopiero wtedy, nieco spokojniejszy – przynajmniej według ekspertów od radzenia sobie z nerwami – postanowiłem się odezwać:
– Rozumiesz co mówię, Neil? Nigdzie nie jedziesz.
– Jadę. Potrzebujesz mnie.
Popatrzyłem na mężczyznę z pobłażaniem.
– Czyżby?
– No. – Odpowiedział pewnym głosem, czym tylko spotęgował moje sceptyczne podejście. – Bo niby jak chcesz dostać się do sklepu o piątej rano i nie zrobić przy tym zamieszania?
– Mam kilka planów w zanadrzu i żaden nie obejmuje współpracy z dwoma naćpanymi kretynami. – Skłamałem.
To znaczy... Skłamałem w pięćdziesięciu procentach. Naprawdę nie brałem pod uwagę wypadu z Neilem i Bennym, którzy byli pod wpływem marihuany, ale minąłem się z prawdą mówiąc o „kilku planach". Tak w sumie to nie miałem żadnego.
Neil skrzyżował ręce na piersi i uśmiechnął się cwaniacko. Dupek znał mnie aż za dobrze, więc prawdopodobnie z wyrazu mojej twarzy wyczytał wszystko, co usilnie starałem się ukryć.
– A jeżeli jeden z tych naćpanych kretynów ma coś, dzięki czemu wszedłbyś do sklepu bez robienia hałasu? – Blondyn puścił mi oko. – Misja dżentelmenów w białych rękawiczkach.
Przechyliłem na bok głowę, ani trochę nieprzekonany.
Lewis podszedł do mnie leniwym, chwiejnym krokiem, a po chwili zarzucił mi łapę na barki. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ten pajac nie powinien palić. Był jeszcze zbyt słaby, jego organizm nie wrócił do normalności i ledwo stał na nogach.
– Nie jesteś zainteresowany moją ofertą? – Zarechotał mi tuż przy uchu.
Czułem, że nie odpuści. Określenie „uparty jak osioł" przy zaborczości Neila nie miało większego sensu, w związku z czym zapytałem ze zrezygnowaniem:
– No mów, co to takiego?
Lewis wyciągnął z kieszeni bluzy równo skręconego jointa i zaczął obracać go w palcach. Zrozumiałem sugestię i niewerbalne zaproszenie do wspólnego palenia, więc odsunąłem się od przyjaciela, cmoknąwszy z irytacją. Byłem gotowy olać dalszą rozmowę z chłopakami i wyruszyć na akcję z Masonem, lecz właśnie wtedy Neil oznajmił z wyraźną satysfakcją:
– Mam klucz.
***
Oparłem głowę o krawędź basenu, czując jak moje ciało przyjemnie drętwieje. Głowa stawała się coraz cięższa, nogi miękły, a serce z zapałem i nieco większą prędkością niż zazwyczaj pompowało krew. Zamknąłem oczy, by rozkoszować się tą chwilą przyjemności.
– Myślałem, że żartujesz z tym kluczem. – Rzuciłem do Neila, gdy wreszcie uchyliłem jedną powiekę.
Blondyn zanurkował, po czym wynurzył łeb i posłał mi łobuzerski uśmiech.
– Co ty byś beze mnie zrobił, co? – Parsknął. – Próbowałbyś zrobić włamanie, na bank coś poszłoby nie tak i mielibyśmy kłopoty. A tak to proszę, wystarczyło iść na układ z Neilem Lewisem. – Wskazał na siebie kciukiem.
Uniosłem kąciki ust i raz jeszcze zaciągnąłem się skrętem.
Ja pier, kurwa, dole...
Miałem wrażenie, że moja czaszka przyjęła formę rozgniecionej plasteliny. Tak, zdecydowanie przypominałem plastelinowego ludzika. Oderwałem się od rzeczywistości, utknąłem w krainie błogostanu, a halucynacje zaczynały być coraz bardziej absurdalne, co ani trochę mi nie przeszkadzało. Przecież najważniejsze, że misja została wykonana, prawda? A z jakim skutkiem...? Tym wolałem nie zaprzątać sobie głowy.
– Miałeś świetny pomysł. – Pochwaliłem Neila.
– A nie mówiłem?
Wyszczerzyłem się jeszcze bardziej, i to tak mocno, że rozbolały mnie policzki.
Układ z moim przyjacielem był prosty – ja dołączam do palenia trawy, on otwiera drzwi do galerii handlowej. Kto nie skorzystałby z takiej propozycji?
– Skąd znasz to miejsce? – Chwyciłem niebieską piłkę, a następnie cisnąłem nią w środek czoła Benjamina, który od kilku minut spał na siedząco.
Doktorek momentalnie otworzył czerwone oczyska i gwałtownie się poruszył. Wyglądał naprawdę zabawnie, kiedy tak machał rękoma, jakby próbował nie zatonąć w akwenie. Basen miał z pół metra głębokości, więc Benny przerwał swoją dramatyczną walkę o przetrwanie, gdy zaczął szorować dupą po dnie.
– Byłem tu kiedyś z Lillian i Olivią. – Odpowiedział Lewis.
– I co, tak po prostu zarąbałeś klucz?
– Nie – zaśmiał się, choć nie miałem pojęcia, dlaczego. Przecież to brzmiało jak cholernie możliwy scenariusz. – Kupiłem tę bawialnię.
– Poważnie?
– No. – Pokiwał głową, nie kryjąc zadowolenia. – Kiedy Liam zacznie jęczeć, że chce zorganizować wielką imprezę, powiesz mu, że wujek Neil ma zajebisty lokal do wynajęcia.
Rozejrzałem się po kolorowym wnętrzu i wybuchnąłem głośnym śmiechem. Wcale nie byłem wrednym ojcem, ale dałbym wszystko, by zobaczyć minę syna, któremu urządziłbym melanż w małpim gaju dla przedszkolaków.
– Ej, chłopaki.
Równocześnie odwróciliśmy twarze w kierunku jednej z największych konstrukcji. Obraz kurewsko mi się rozmazywał, między jaskrawymi tunelami i elementami dziecięcego toru przeszkód nie dostrzegałem Masona. Dziwne, bo słyszałem go bardzo dobrze.
– Gdzie jesteś, Gruby? – Spytałem, mrużąc powieki.
Zauważenie wielkiego faceta w bawialni powinno być raczej proste, a jednak po naszym przyjacielu nie było śladu.
– Chyba mamy problem! – Odpowiedział... nie wiadomo skąd.
Doktorek przetarł twarz ręką.
– Przestań sobie żartować, Mason. Jesteś jedyną trzeźwą osobą, która ma nas dowieźć bezpiecznie do domu, więc...
– Utknąłem.
Zupełnie jak na rozkaz Alberto, zerwaliśmy się na równe nogi. To znaczy... prawie równe. Zachwiałem się i wczepiłem palce w siatkę zabezpieczającą, Neil zastygł w bezruchu z rękoma rozłożonymi na boki, by złapać jakąkolwiek równowagę, a Benny nawet dobrze nie wstał, a już leżał w basenie z piłeczkami, klnąc pod nosem na swoje niestabilne nogi.
– Nie mów, że naprawdę wlazłeś do tej rury, debilu. – Syknąłem, gdy udało mi się spojrzeć na długą, kręconą zjeżdżalnię.
– Cóż...
– Pogięło cię, Mason? – Westchnął Neil. – Jak mamy cię stamtąd wyciągnąć?
– A ja wiem? To nie moja wina, że ta pierdolona bawialnia nie spełnia podstawowych zasad bezpieczeństwa!
Benny usiadł między kulkami i podrapał się w lewe ucho, po czym zapytał:
– A czytałeś regulamin?
– Jestem kryminalistą, do jasnej cholery! – Wycedził Gruby. – Morduję, handluję narkotykami i przyjechałem tu z zamiarem kradzieży, więc jak, kurwa, myślisz?
– Nie czytałeś. – Wywnioskował Benjamin, używając swojego lekarskiego, mądralińskiego tonu. –Gdybyś go przeczytał, wiedziałbyś, że ten plac zabaw jest przeznaczony dla dzieci do dwunastego roku życia.
Przykryłem usta dłonią, żeby się nie roześmiać. To nie tak, że zaklinowany Mason jakoś szalenie mnie bawił, po prostu słowa doktorka, wypowiedziane tuż po tym, jak zjaraliśmy dwa jointy w basenie z piłkami dla najmłodszych, brzmiały z deczka idiotycznie.
– Skończ chrzanić, Benny! I pomóż mi stąd wyjść!
Benjamin ułożył ręce na biodrach.
– Idźcie po dynię – zwrócił się do mnie i Neila. – Ja zostanę i spróbuję jakoś przetkać tę rurę. Na wszelki wypadek zabierzcie też ze sklepu kilka butelek oliwy. – Poprosił, wlepiając w zjeżdżalnię wzrok pełen niedowierzania. – A ty, Mason, wciągnij brzuch.
– Już wciągnąłem!
– To spróbuj się czołgać na górę, milimetr po milimetrze.
– Na górę? – Gruby brzmiał na nieźle zaskoczonego.
Popatrzyłem na Lewisa w tym samym momencie, w którym on spojrzał na mnie.
– No, na górę...
– Ale ja wiszę głową w dół!
– O Jezu... – Stęknął Benny, nim wraz z Neilem zagłuszyliśmy go głośnym napadem rechotu.
***
– Wejść do galerii jest sporo, po kilka od każdej strony, ale korytarzy ewakuacyjnych tylko dwa. Ten od bawialni łączy się z parterem i spożywczakiem.
Poklepałem przyjaciela po ramieniu.
– Dobra robota, Neil. Spisałeś się na medal.
– Wiem.
Przemierzaliśmy korytarz, podpierając się wzajemnie. Każdy krok przenosił mnie w zupełnie inne miejsce, przyjemne zawroty głowy przybierały na sile, a podświetlona zielonymi ledami podłoga przestawała być zwykłą, podświetloną podłogą. Miałem wrażenie, że lecę samolotem, unoszę się nad pasem startowym i oglądam świat znad chmur...
– Jesteśmy. – Wymamrotał Neil. Niezaprzeczalnie był bardziej otumaniony ode mnie, bo choć z całą pewnością chciał wskazać na drzwi, wycelował palcem w ścianę. – Wchodzimy, zgarniamy dynię, wychodzimy.
– Taki właśnie jest plan.
Zbiliśmy piątkę, wpadliśmy w małą głupawkę z nie do końca znanego nam powodu, odsapnęliśmy i byliśmy gotowi, by zrobić szybkie „zakupy". Przed otworzeniem drzwi zerknąłem na zegarek. Dochodziła szósta trzydzieści, a to oznaczało, że moja kochana żona dostanie vipowską dynię zdobytą półtorej godziny przed otwarciem sklepu. Gdybym nie był spizgany, pewnie pomyślałbym, że to idiotyczne i zaczekałbym do ósmej, ale...
– Jesteśmy geniuszami. – Stwierdziłem, cholernie dumny z naszego pomysłu.
– Jasne, że tak. – Neil od razu mnie poparł. – Alice zawsze może na nas liczyć.
W supermarkecie panował mrok, jedynym źródłem światła były słabe żarówki na dziale z lodówkami, ale ani trochę nam to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – im ciemniej, tym lepsze rzeczy wyobrażał sobie mój przyćmiony marihuaną mózg.
– Taka może być? – Uniosłem pierwszą lepszą dynię, która wpadła mi w ręce, gdy dotarliśmy do alejki z owocami i warzywami.
– Nie znam się na dyniach, ale moim zdaniem wygląda zajebiście.
Parsknąłem śmiechem.
– No, zajebista dynia dla zajebistej żony.
– Zajebista dynia dla zajebistej żony od zajebistego męża. – Lewis pokazał mi kciuk w górze.
– Zajebista dynia dla zajebistej żony od zajebistego męża i zajebistego przyjaciela.
– Zajebista dynia dla zajebistej żony od zajebistego męża, zajebistego przyjaciela i zajebi...
– Masz coś na bluzie, stary.
Neil popatrzył na swoje ubranie.
– Ach, faktycznie – spróbował zetrzeć czerwony paproch, który uparcie trzymał się materiału. – Dobra, nieważne. W domu wrzucę ją do pralki.
Objąłem dłońmi wybraną chwilę wcześniej dynię i lekko przechyliłem głowę.
– Gdzie żeś się ubrudził?
– Nie wiem, może w basenie z kulkami na bawialni.
– Nieźle – skitowałem wesoło. – Wygląda jak laser od celownika.
Neil zaśmiał się szczerze, przyznając mi rację. Ja również zacząłem rechotać... Spoważnieliśmy dopiero w momencie, w którym przypomnieliśmy sobie, że należymy do Malbatu.
Cóż, jeżeli Mason myślał, że jego gruba dupa zaklinowana w zjeżdżalni była problemem – mylił się. Dopiero teraz wpadliśmy w prawdziwe tarapaty.
– Ja pierdolę! – Wrzasnął Lewis i rzucił się w moim kierunku.
Obydwaj padliśmy na ziemię, przewracając przy tym kosze z owocami. Jabłka rozsypały się po podłodze, rozwalone stoisko z bananami narobiło hałasu. W ułamku sekundy sięgnęliśmy po giwery. Robiłem wszystko, żeby się skupić i wyostrzyć umysł, jednak walka z nafaszerowanym trawą umysłem była cholernie nierówna. Zamiast przyjemnego szumu w uszach, zacząłem słyszeć piski i wkurwiające dudnienie, a im bardziej próbowałem zapanować nad własnymi ruchami, tym bardziej nieskoordynowane się stawały.
– Jest źle. – Wydukał Neil, zaciskając palce na broni, gdy pełzliśmy przed siebie, na oślep.
– No nie gadaj...
– Co robimy?
Myśl, Christian.
Gdybym tylko wiedział, że nasze zakupy zakończą się taką klapą, za nic w świecie nie wziąłbym jointa do ust. Kurwa, brałem pod uwagę problemy z wtargnięciem do środka, alarmem czy policją, ale nie pomyślałem o tym, że ktoś będzie próbował nas zabić. Kto normalny planuje morderstwo o wpół do siódmej?!
Wstrzymałem oddech, kiedy w jednej z alejek rozbrzmiały ciężkie kroki. Popatrzyłem na przyjaciela szeroko otwartymi oczami. Neil przyłożył palec do ust, dając mi wyraźny znak, bym był cicho, więc zacząłem błagać w duchu o to, by człowiek, który miał zamiar posłać nas do piachu, nie usłyszał walenia mojego serca.
– Gdzie jesteście? – Usłyszeliśmy rozbawiony, męski głos ociekający perfekcyjnym, amerykańskim akcentem.
Żółć podeszła mi do gardła, a koszulka przykleiła się do pleców.
– Jeden, dwa, trzy, cztery – z każdą sekundą dźwięki padające z ust naszego prześladowcy stawały się coraz bardziej wyraźne. Był blisko. Bardzo blisko. – Schowani czy nie... Szukam.
Nie miałem pojęcia, w którą stronę patrzeć. Kręciło mi się w głowie, przed oczami migotały mi cienie i nieistniejące zjawy. Zdenerwowanie zamiast mnie otrzeźwić – spotęgowało rozkojarzenie, pobudzenie narkotykowej wyobraźni i uczucie niemocy. Mało brakowało, a puściłbym bełta na podłogę.
– Pałka, zapałka, dwa kije... – Zachrypnięty, przepełniony jadem głos dał o sobie znać dwie alejki dalej. – Kto się nie schowa, ten kryje...
Uniosłem pistolet, lecz kiedy zauważyłem swoją drżącą rękę, wiedziałem już, że nie będę w stanie trafnie wycelować. Wokół panowała przytłaczająca ciemność, nie potrafiłem skupić się na tyle, by oddać perfekcyjny strzał, a tylko taki mógł nas uratować.
– Jeżeli spudłuję i oberwę kulkę, będziesz miał jakieś trzy, góra cztery sekundy na reakcję. – Szepnąłem do Neila. – Nie spieprz tego i uciekaj.
Przyjaciel chwycił mnie za ramię i mocno je ścisnął. Chciał coś powiedzieć, widziałem to w jego oczach, jednak nim zdążył uchylić usta, zrobił to ktoś inny.
– Entliczek, pentliczek, czerwony stoliczek. Na kogo wypadnie – odgłos przeładowywania broni był niczym pętla, która zacisnęła się wokół mojego gardła – na tego bęc...
Krew zaszumiała mi w uszach, kropla potu spłynęła po skroni. Byłem pewny, że mój stresu osiągnął już maksymalny poziom, ale dość szybko odkryłem, że nie miałem racji. Zrozumiałem, czym jest prawdziwy strach, gdy zza regału wyszedł mężczyzna. Tym razem prawdziwy, nie pomyliłbym go z żadną zjawą. Kroczył powoli, bez pośpiechu, w jednej ręce trzymając spluwę, w drugiej kamerę noktowizyjną. Widok broni nie przeraził mnie tak bardzo, jak fakt, że skurwysyn wiedział, gdzie i kiedy nas szukać. Nie wierzyłem w przypadki oraz to, że pierdolony Elvis Moore chodził na zakupy spożywcze z takim sprzętem. Był bliżej Malbatu niż się spodziewaliśmy.
– Christian – cichy szept Neila ledwo dotarł do moich uszu – widzisz go?
Nieznacznie skinąłem głową.
– Ledwo.
– Idzie wzdłuż regałów ze słodyczami, nie zdążymy już nawiać.
Nie musiał mi tego mówić. Wiedziałem, że byliśmy w czarnej dupie.
– Wiem. – Spojrzałem na przyjaciela.
– Posłuchaj...
– Czekaj – przerwałem mu, przyciskając dynię do piersi. Zabawne, że właśnie z jej powodu się tu znaleźliśmy, a teraz traktowałem ją jako jedyną tarczę, na jaką mogłem sobie pozwolić. – Masz jakiś pomysł, czy chcesz się pożegnać?
Neil zrobił zamyśloną minę.
– Mam pomysł, ale nie wykluczam, że i tak kopniemy zaraz w kalendarz.
– Okej, to nie brzmi zbyt optymistycznie, ale mów.
– Kiedy wejdzie do tej alejki...
Niestety nie dane mi było wysłuchać planu Lewisa do końca. Blondyn urwał wypowiedź i mocno zacisnął usta, a ja szybko zorientowałem się, dlaczego.
Elvis stał wyprostowany i z szerokim uśmiechem obserwował nas przez małą kamerkę. Wyglądał, jakby na ten moment czekał całe życie – jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w tempie pasującym do uderzeń mojego serca, oko, które nie było zakryte urządzeniem umożliwiającym rejestrowanie obrazów w warunkach słabego oświetlenia, błyszczało od niepokojącej ekscytacji, a żyła na szyi, choć ukryta pod warstwą skóry, wyraźnie pulsowała. Nie wiedziałem, czy naprawdę dostrzegałem te wszystkie szczegóły, czy to moja wyobraźnia płatała mi figle, ale nie było to zbyt istotne. Gdybym miał opisać Moore jednym, krótkim określeniem, byłaby to chodząca zemsta. Karma, która po latach odszukała mojego przyjaciela. Sprawiedliwość. Śmierć.
– Wiedziałem, że kiedyś cię znajdę. – Oznajmił ochryple, równocześnie unosząc giwerę. – Jestem mistrzem zabawy w chowanego.
Objąłem dynię jeszcze mocniej.
– Neil...?
– Tak – odparł, nim zdążyłem zadać pytanie. – Teraz możemy zacząć się żegnać.
Nasza sytuacja była beznadziejna, nie mieliśmy żadnych szans na ucieczkę, a jeżeli spasiony zad Masona wciąż tkwił w cholernej zjeżdżalni, o jakimkolwiek ratunku również mogliśmy zapomnieć. Ja jednak nie zamierzałem odpuścić. Nie, kiedy moja głodna żona czekała w domu na swoją pieprzoną dynię.
– Skup się! – Krzyknąłem tak szybko, że aż zaplątał mi się język. – Co robimy?!
– Kop w regał!
– Co?!
– To! – Wrzasnął Neil, tuż przed tym, jak w ułamku sekundy znalazł się przy najbliższym regale z przekąskami. Nim zdążyłem mrugnąć, już opierał nogi o jedną z półek.
Elvis ryknął złowrogo i rzucił się biegiem przed siebie. Mknął przez ciemną alejkę niczym najpotworniejsza postać z horroru, widziałem żądzę krwi wymalowaną na jego wykrzywionej twarzy.
Nie pamiętam momentu, w którym znalazłem przy Neilu. Zgiąłem nogi w kolanach i ułożyłem stopy tuż obok stóp przyjaciela. Co najlepsze – wciąż trzymałem dynię, choć nie miałem bladego pojęcia po jaką cholerą przez cały czas pilnowałem jej niczym dziecka. Zacisnąłem palce na twardej skórce i wyprostowałem nogi z cichym stęknięciem. Regał ani drgnął, za to mój kręgosłup... wręcz przeciwnie. Kość ogonowa prawie wyszła mi gardłem.
– Jeszcze raz! – Wrzasnął Neil, gdy po drugiej stronie regału dostrzegliśmy zarys sylwetki mężczyzny.
Dotarł już prawie do końca alejki, więc na wszelki wypadek położyłem palec na spuście. Był to zwykły odruch bezwarunkowy, bo nie łudziłem się, że zdołam wycelować w naszego wroga. Ledwo widziałem własną rękę.
Napiąłem wszystkie mięśnie.
– Nie damy rady! – Jęknąłem, walcząc o każdy oddech.
– Mocniej! Christian, dawaj...!
– Przecież próbuję!
– Przyj!
Zamknąłem oczy, zacisnąłem zęby i z całej siły naparłem na wysoki, ciągnący się niemal pod sufit regał. Moje łydki zaczęły drżeć, Neil dyszał, jakby zaraz miał stracić przytomność, adrenalina buzowała mi w krwioobiegu, a gdy już myślałem, że nic z tego nie będzie – pierwsze produkty zaczęły spadać na ziemię. Tuż za nimi leciały kolejne, aż wreszcie ciężka, metalowa konstrukcja runęła niczym jeden z budynków World Trade Center.
Opadłem na plecy, krztusząc się powietrzem. Mimowolnie wypuściłem z objęć dynię, która poturlała mi się po brzuchu i wyleciała między moimi nogami, zatrzymawszy się dopiero przy stopach.
Jeżeli właśnie tak wygląda poród, to nigdy nie wybaczę sobie tego, że skazałem Alice na takie cierpienie.
– Christian, spadajmy – Neil pociągnął mnie za rękaw bluzy. – Jeśli ktoś z ulicy usłyszał ten huk, zaraz zlecą się tutaj psy!
Wstałem z ogromnym trudem.
– A co z Moore? – Zapytałem naprędce.
– Masz latarkę? Poświeć mi, to odstrzelę mu łeb.
Nie musiałem szukać telefonu, przez cały czas czułem go w tylnej kieszeni spodni, jednak ostatecznie na niewiele nam się przydał. Gdy już po niego sięgałem, w sklepie rozbrzmiał tak przeraźliwy hałas, że aż mną zatelepało. Po wypaleniu zielska i przeżyciu kurewsko silnego stresu, byłem nadwrażliwy na jazgotliwe dźwięki i ostre światło. Dlatego kiedy czerwone łuny zaczęły przesuwać się po ścianach, a syrena bezlitośnie wyć, prawie dostałem szału. Zatkałem uszy dłońmi i spojrzałem na spanikowanego Lewisa.
– Ktoś włączył alarm, spieprzajmy stąd!
– Poczekaj! – Zatrzymałem przyjaciela, który ruszył już w stronę podświetlonego wyjścia ewakuacyjnego.
Zdezorientowany wzrok Neila przeszył mnie na wskroś.
– Na co chcesz czekać, Christian?! Zaraz będziemy mieć przerąbane!
Schyliłem się po swój skarb. Nie mogłem zawieść żony.
– Zapomniałem o dyni!
***
To nie był łatwy poranek. Ba, mało powiedziane. Zdecydowanie mógłbym go uznać za jeden z najbardziej chujowych w całym moim życiu, ale uświadomiłem to sobie dopiero, gdy wróciliśmy do domu. Właśnie wtedy nadszedł czas na rozmowę z szefem.
– Nie wierzę, że to zrobiliście. – Alberto zacisnął pięści i oparł je na blacie stołu. Zrozumieliśmy ten subtelny przekaz, bowiem język ciała szefa mieliśmy opanowany do perfekcji. Chciał nas zatłuc na śmierć. – Jak mogliście być na tyle durni, żeby opuszczać teren naszej posiadłości pod wpływem marihuany, do kurwy nędzy?
Żyła na czole dowódcy niebezpiecznie pulsowała. Niedobrze.
– Właściwie to, kiedy stąd wyjeżdżaliśmy, ja byłem trzeźwy. – Bąknąłem cicho. – Zjarałem się dopiero w... – Urwałem, wbijając spojrzenie we własne buty.
Alberto jednak nie miał zamiaru mi odpuścić.
– W?
– W bawialni. – Dokończyłem.
– Słucham? Czy ja dobrze rozumiem? – Szef brzmiał, jakby miał ochotę nas zabić, zakopać, a później odkopać, ożywić i powtórzyć cały proces z jeszcze większym okrucieństwem. – Włamaliście się do pieprzonej bawialni?
– Nie włamaliśmy się. – Odchrząknął Neil. – To mój plac zabaw.
– Jak to... Dobra, nieważne. – Alberto schował twarz w dłoniach, wziął głęboki wdech i dopiero wtedy podjął próbę kontynuacji rozmowy: – Wyjaśnijcie mi, dlaczego Mason wygląda jak wygląda.
Niechętnie łypnąłem na przyjaciela. Przez wydarzenia sprzed godziny byłem tak sponiewierany psychicznie, że nawet widok pulpeta Malbatu mnie nie bawił. Zapewne w innych okolicznościach zdychałbym ze śmiechu, lecz z racji tego, że dopiero co próbowano nas zabić, wydukałem niewyraźnie:
– Mason utknął w rurze, nie dało się go wyciągnąć, więc...
– Więc gdy włączyliśmy alarm, a Christian i Neil uciekli, połamaliśmy tę plastikową zjeżdżalnię. – Dokończył Benny, wskazując na Grubego otwartą dłonią. – Tylko że nie może wyjść z ostatniego kawałka. Tyłek mu się nie przeciska.
Mason, wciąż zakleszczony w jaskrawożółtej części od zjeżdżalni, energicznie pokiwał głową.
– No. Mam nadzieję, że nie będę musiał w tym chodzić do końca życia...
– Nie martw się, synu. – Alberto uraczył Bradleya przerażającym uśmiechem. – Długo już nie pożyjesz.
– Ou, więc mam rozumieć, że jesteś... zły?
– Jestem, kurwa, wściekły! – Dowódca zerwał się na równe nogi. Jego nozdrza falowały przy dzikich, nierównych wdechach, a rozszerzone z nerwów źrenice zakryły prawie całe tęczówki. – Dziś przyjeżdża Olgierd, wylot do Stanów nadciąga wielkimi krokami, a wy urządzacie sobie włamanie dla rozrywki?! Co jest z wami nie tak?! Jeszcze zrozumiałbym, gdybyście kradli coś porządnego, ale wy zabraliście ze sklepu zasraną dynię!
Gdybyś tylko wiedział, szefie, ile kosztowała nas ta misja...
– Wiemy, to było głupie. – Powiedział przepraszająco Benny.
– Nie możecie biegać po mieście pod wpływem narkotyków! – Alberto nie przestawał wrzeszczeć. – Dlaczego nie pojechaliście do tego marketu o normalnej godzinie?! Po raz kolejny naraziliście się na śmiertelne niebezpieczeństwo!
Neil uciekł wzrokiem w bok, Mason zastukał palcami w swój plastikowy pancerz, Benjamin splótł dłonie i głośno westchnął, a ja lekko wzruszyłem ramionami.
– Nie wiedzieliśmy, że Moore nas śledzi. – Rozłożyłem ręce w geście bezradności.
– Właśnie. – Gruby stanął za mną murem. – Cholerny świr jest niezłym szpiegiem, przez całą drogę do galerii nie widzieliśmy żadnego samochodu, więc nie wiem jakim cudem...
– Nie śledził was.
Popatrzyliśmy na Alberto z zainteresowaniem i niepokojem.
– Jak to?
– Astrid już go sprawdziła. – Szef przesunął swój tablet po stole, jednak żaden z nas nie odważył się poruszyć, by spojrzeć na ekran. – Dosłownie pięć minut po waszym powrocie kazałem jej zhakować nagrania z kamer w sklepie. Pobrała też wszystkie dane z ich systemu.
Kopara mi opadła. Minęło kilka sekund nim uświadomiłem sobie, że mam idiotycznie rozwarte usta. Zamknąłem je, zażenowany tym, że Astrid znów stanęła na wysokości zadania, podczas gdy my dostawaliśmy opieprz stulecia niczym czwórka nadpobudliwych, nieusłuchanych bachorów.
Podrapałem się po karku i zapytałem cicho:
– O jakich danych mówimy?
– Danych o pracownikach. – Wyjaśnił. – Elvis Moore jest cholernie przebiegły, jak na byłego weterana przystało. Prawdopodobnie po strzelaninie pod kliniką stracił nasz trop, więc zdobył zatrudnienie w miejscu, w którym moglibyśmy się pojawić. Największa galeria handlowa w okolicy Bodø to idealny wybór. Od kilku miesięcy pracuje w niej jako ochroniarz.
Ja chrznię...
– Więc Moore ma coś, czego my nie mamy. – Neil przejechał palcami po włosach. – Cierpliwość.
– I mózg. – Doprecyzował szef. – Chcę, żebyście zapamiętali to raz na zawsze: ten człowiek jest niesamowicie niebezpieczny. Nie ma zamiaru ścigać nas, jak ślepe, zdziczałe zwierzę. Nie, on ustali sobie plan działania. Plan, który stopniowo będzie realizować... Aż wreszcie dopnie swego.
Przełknąłem ślinę, czując jak żołądek kurczy się w moim brzuchu. Milczeliśmy, prawdopodobnie zbyt zszokowani, by wykrztusić z siebie jakąś sensowną odpowiedź, więc Alberto zadbał o to, aby cisza w jego salonie nie trwała długo:
– Dobra, wynocha. Do spotkania z Olgierdem nie chcę was widzieć na oczy. – Machnął na nas ręką. – A ty, Mason, masz zdjąć z siebie to plastikowe gówno.
– Ale ja nie mogę.
– Nie obchodzi mnie, co z tym zrobisz, do jasnej cholery, ale jeżeli myślisz, że będziesz uczestniczył w poważnej rozmowie z dupą wciśniętą w kawałek jebanej zjeżdżalni, to...
Drzwi w przedpokoju znienacka zatrzasnęły się z łoskotem. Kimkolwiek była osoba przemierzająca hol i korytarz szybkim, wręcz agresywnym krokiem, zaskoczyła samego Alberto, który uniósł brew i odwrócił uwagę od Grubego.
– Alice? – Zapytał szef, ponownie zasiadając na krześle. Na widok mojej żony jego rysy twarzy momentalnie złagodniały.
– Cześć, tato. – Kobieta podeszła do Alberto i pocałowała go w policzek, a następnie stanęła przodem do mnie.
– Wszystko gra, kochanie?
Alice wyglądała uroczo z dynią pod pachą, rozczochranymi włosami oraz zaróżowionymi policzkami. Chociaż nie, jej policzki nie były zaróżowione. Były czerwone... Jakby ze złości?
– Żartujesz sobie? – Syknęła, wciskając mi dynię do rąk.
Zdezorientowany popatrzyłem na powód dzisiejszego zamieszania – dynię, którą sam wybrałem. Dynię, przez którą prawie oberwałem kulkę. Dynię, której pilnowałem jak drogocennego klejnotu. Dynię, którą na końcu prawie, kurwa, urodziłem.
Przeniosłem spojrzenie na żonę.
– O co ci chodzi? – Burknąłem, niezbyt zadowolony z tych irytujących, babskich fochów. Nawet ciążowe humorki powinny mieć jakieś granice. – Chciałaś dynię, więc dostałaś dynię.
Alice popatrzyła na mnie jak na skończonego durnia.
– Christian, to jest melon.
Kurwa.

CZYTASZ
MALBAT TOM 5
Mystery / ThrillerBędzie mocno, będzie bardzo krwawo, będzie mrocznie, będzie śmiesznie. Kiedyś wymyślę lepszy opis... Albo i nie :) OSTRZEŻENIE: Opowiadanie zawiera opisy przemocy, brutalnych tortur, przemocy seksualnej, narkotyków, wulgaryzmy.