Rozdział 9

1.4K 142 29
                                    

Neil

– To byłoby piękne, gdyby budynki potrafiły opowiadać historie, nie? – zapytała nagle Marcella.
Uwielbiała poruszać tego typu tematy, a ja, jako że po pierwsze, umierałem z nudów, a po drugie – nie miałem zbyt dużego wyboru, często uczestniczyłem w tych jej głębokich przemyśleniach.
Od mojego porwania minęło dziesięć dni. Czas płynął cholernie wolno, zwłaszcza, że coraz trudniej było mi odwracać uwagę od bólu brzucha. To już nie był zwykły głód. Miałem wrażenie, że ktoś z całej siły zgniata mój żołądek. Często kręciło mi się w głowie, strasznie marzłem, miewałem problemy z koncentracją.
– Czy ja wiem... – mruknąłem w odpowiedzi. – Ten pokój miałby do opowiedzenia gównianą historię.
– To zależy. – Marcella zamachała nogami. Siedziała na blacie i obracała w dłoniach butelkę wody mineralnej. Gdyby zamiast napoju trzymała żarcie, zerwałbym liny, którymi byłem przywiązany i wyszarpałbym jej każdy, nawet najdrobniejszy okruch. – Ja na przykład bawię się świetnie.
Posłałem suce wymowne spojrzenie.
– Tylko ty.
– Nie kłam. – zachichotała w typowy dla siebie sposób. Ten głośny, piskliwy rechot za każdym razem sprawiał, że miałem ochotę przebić sobie bębenki w uszach, byle tylko go nie słyszeć. – Lubisz to. Gdyby było inaczej, nie robiłbyś się twardy.
Zacisnąłem usta i odwróciłem głowę ku ścianie.
Marcella nie miała racji. Nie chciałem tego. Zawsze prosiłem, żeby przestała, ale mnie nie słuchała. To nie moja wina...
A może jednak?
Szarpnąłem nadgarstkami, choć wiedziałem, że były mocno przywiązane. Musiałem uciszyć zdradliwy głos w swojej głowie. Znów zrobiło mi się niedobrze.
Nie. To nie ty ponosisz tu winę, krzyczałem sam do siebie.
Marcella, zupełnie jakby potrafiła czytać mi w myślach, zeskoczyła z blatu i zaczęła zbliżać się do łóżka. Stawiała leniwe kroki, a wraz ze zmniejszającą się między nami odległością, czułem coraz szybsze bicie serca i pot zbierający się przy linii włosów.
Skoro nie jesteś winny, Neil, dlaczego twoje ciało reaguje na jej dotyk?
Zakaszlałem, kiedy panika przejęła nade mną kontrolę. Osłabiony organizm coraz gorzej radził sobie z silnym, praktycznie nieustępującym stresem. Od pieprzonych dziesięciu dni nie zaznałem choćby godziny spokoju. Marcella pojawiała się o różnych porach dnia i nocy, zawsze musiałem być czujny. To wszystko mnie przerastało, powoli niszczyło.
Przyznaj się, Neil...
Znów szarpnąłem rękoma. Nie chciałem go słyszeć. Ten głos, to nie byłem ja. A może byłem? Kto tak właściwie do mnie mówił?
... Podoba ci się to, przecież lubisz Marcellę. Jest ci z nią dobrze.
Zacząłem kręcić głową na boki. Niby nie pierwszy raz doświadczałem halucynacji głodowych, ale tym razem było mi naprawdę źle. Zacisnąłem powieki marząc tylko o tym, by po otworzeniu oczu zobaczyć swoich bliskich. Nie chciałem być sam. Nie dawałem już rady.
Poczułem ciężar na biodrach. Usiadła na mnie.
– Czy chcesz... – zaczęła Marcella, lecz momentalnie jej przerwałem.
Wiedziałem, o co chce zapytać.
Chcesz się pobawić?
– Chcę wrócić do domu. – wydukałem z trudem.
Kobieta zamilkła na chwilę. Nie wróżyło to niczego dobrego. Już parę razy nieumyślnie ją wkurwiłem, a przez swoje niezrównoważenie psychiczne bardzo szybko wpadała w szał.
– Nie mów takich rzeczy. – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Wcale tego nie chcesz.
Parsknąłem oschle.
– Myślisz, że wolę siedzieć w zamknięciu ze stukniętą psychopatką?
Wymierzyła mi policzek. Mocny, jednak nie na tyle, by pieczenie skóry zrobiło na mnie wrażenie. Przeżyłem tu gorsze rzeczy, więc spoliczkowanie przez jakąś walniętą sukę było tak naprawdę niczym.
– Złaź ze mnie! – warknąłem opryskliwie, gdy Marcella mocniej zacisnęła uda na moich biodrach.
– Odwołaj to, co powiedziałeś! Nie wolno ci tak kłamać, rozumiesz?! Wcale nie chcesz stąd odejść!
– Mam rodzinę, dziecko!
– Ja też miałam... – uderzyła mnie w drugi policzek – rodzinę! I straciłam ją przez was! – tym razem cios był o wiele silniejszy. – Zniszczyliście mi życie!
Wyplułem krew z rozciętej wargi. Metaliczny posmak osiadł na moim języku i podrażnił kubki smakowe, przez co żołądek znów boleśnie się skurczył. Właśnie wtedy dotarło do mnie, iż byłem tak głodny, że gdybym tylko mógł, zżarłbym tę obłąkaną wywłokę.
– Nawet cię nie znam! To nie moja wina, że zostałaś zgwałcona, do kurwy nędzy!
Marcella pochyliła się i popatrzyła mi prosto w oczy. Na jej twarzy błądził dziwaczny, przerażający uśmiech, który tylko uintensywniał nieobliczalny wygląd kobiety. Przybliżyła swoją twarz do mojej, by zlizać cieknącą mi po brodzie krew. Odwróciłem głowę w desperackiej próbie ucieczki.
– Nie wrócisz do domu. – wyszeptała, muskając wargami mój płatek ucha. Zaatakował mnie lodowaty dreszcz. – Nie pozwolę ci odejść.
– Dlaczego? – zapytałem równie cicho.
Nie patrzyłem na nią, lecz po jej ruchach wywnioskowałem, że wzrusza ramionami.
– Chcę, żebyś został tu razem ze mną. Lubię cię i jesteś moją ulubioną...
– Nie jestem, kurwa, twoją zabawką.
Śmiech Marcelli rozbrzmiał w całym pomieszczeniu. Był niczym odgłos paznokci przesuwanych po tablicy – wywoływał ciarki i chęć ucieczki przed tym potwornym dźwiękiem.
Chwyciła mnie za żuchwę i wyprostowała głowę, bym musiał na nią spojrzeć, a następnie pomachała mi pustą butelką przed nosem.
– Oczywiście, że jesteś. Role się odwróciły i teraz to ja bawię się najlepiej.
– Zaburzona świruska...
Marcella wyszczerzyła się jeszcze szerzej, pokazując równe, białe zęby. Szkoda tylko, że znajdowała się na nich resztka mojej krwi.
– Nie bądź niemiły – palnęła, a nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, przyłożyła mi korek od butelki do delikatnie rozwartych ust. – Pamiętasz, jak prosiłam, żebyś przestał?
Zmarszczyłem brwi.
– Przestał co?
Nie odpowiedziała. Zamiast tego wsunęła plastik głębiej. Wytrzeszczyłem oczy i chrząknąłem, kiedy nakrętka uderzyła o moje podniebienie.
– Nie pamiętasz? – cmoknęła z niezadowoleniem, poruszając butelką.
Z trudem nabierałem powietrze. Spróbowałem pokręcić głową, jednak szybko uświadomiłem sobie, że jakiekolwiek ruchy tylko pogarszają moją i tak już beznadziejną sytuację. Marcella była chora, toteż żadne próby przemówienia jej do rozsądku, o ile w ogóle go posiadała, nie wchodziły w grę. Przesiąkła złem, miała nasrane w głowie i nawet jeżeli był to efekt traumy, nic nie usprawiedliwiało faktu, że wyżywała się na niewinnej osobie. Nawet ja nie byłem aż tak popierdolony, a podobno byłem bardzo.
– Prz... estań... – wydusiłem z siebie.
– Ja też o to prosiłam – demoniczny głos Marcelli był niczym zapowiedź najgorszego horroru, jaki kiedykolwiek wpuszczono do kin. – ale nikt mnie nie słuchał... Wszyscy jesteście tacy sami. – powtórzyła to, co od naszego pierwszego spotkania padło z jej ust co najmniej kilkanaście razy i z całej siły wepchnęła mi butelkę do gardła.
Poczułem plastik przy migdałkach i łzy, które niekontrolowanie zaczęły zbierać się w kącikach oczu. Wstrząsnął mną odruch wymiotny. Krztusiłem się, nie mogąc swobodnie oddychać, a świadomość, że gdybym tylko mógł wyswobodzić chociaż jedną rękę, zdołałbym odepchnąć Marcellę – podsycała mój gniew i frustrację.
– Widzisz? Wcale nie jest przyjemnie, prawda? – zapytała, kontynuując swoją makabryczną zabawę.
Nie byłem w stanie udzielić jej odpowiedzi. Pociemniało mi przed oczami, płuca zaczęły się boleśnie kurczyć, a pieczenie przełyku porównałbym do picia jakiejś żrącej substancji.
Tlen. Potrzebowałem tlenu. Cały obraz przysłoniła gęsta mgła. Zalewie sekundy dzieliły mnie przed utratą przytomności i byłem pewny, że Marcella doskonale o tym wiedziała. Po prostu nie zamierzała przestać. Wysunęła zgnieciony plastik, lecz nim zdążyłem odetchnąć – wsadziła go ponownie. Uderzyła nakrętką o tylną ściankę gardła, wyrywając ze mnie ostatnie jęknięcie.


– Wstawaj, młody. – Karciarz uśmiechnął się szeroko, a następnie sięgnął po papierowy ręcznik i wytarł moją krew z własnych dłoni. – To jest chrzest, nie wakacje. Odpoczniesz sobie dopiero, jak wyjdziesz z pierdla.
Leżałem na podłodze w łazience, ciężko dysząc. Skurwiel chyba złamał mi nos.
– Mówiłem wam, że nic z niego nie będzie. – mężczyzna z ciemnymi brwiami szturchnął mnie czubkiem buta.
Wytarłem usta rękawem. Materiał więziennego wdzianka momentalnie zabarwił się na czerwono.
Trzech na jednego, do cholery?
Gdybym był normalny, pewnie zwinąłbym ciało w kłębek i poczekał, aż skończą to, co zaczęli kilkadziesiąt minut temu... Ja jednak nie byłem już tym samym Neilem, który dorastał w szczęśliwej, kochającej się rodzinie. Mama i tata, umierając zabrali ze sobą cząstkę ich syna. Problem polegał na tym, że rodziców przepuszczono przez święte bramy, a mnie wywalono do piekła, tam, gdzie moje miejsce.
– Trudno, dzieciaku. Nie zdałeś egzaminu – prychnął staruch z wydziaranymi łapami, a następnie zwrócił się do Karciarza: – Pokaż mu, jakie będzie miał zadanie przez najbliższe miesiące.
Zamrugałem i przełknąłem ślinę wymieszaną z krwią, kiedy facet od kart otworzył deskę sedesową.
– Polubisz mycie kibli
– zapewnił, nie przestając się szczerzyć. – Ale najpierw zrobimy ci mały prysznic.
Momentalnie zdrętwiałem ze strachu.
To właśnie pierdolona sprawiedliwość – miałem trzynaście lat, kiedy na przerwie wsadziłem łeb kolegi z klasy do szkolnego klopa. Zawiesili mnie wtedy w prawach ucznia, a teraz miałem doświadczyć tego samego upokorzenia. Karma wróciła.
Zacisnąłem pięści i uniosłem nienawistne spojrzenie na Karciarza.
– Odpierdol się. – wycedziłem.
Mężczyzna zarechotał, opluwając wszystko i wszystkich wokół. Jego żółte zęby błysnęły w słabym świetle. Obrzydzał mnie. Zresztą pozostała dwójka również.
Bez słowa ruszył w głąb łazienki, a następnie, gdy był już wystarczająco blisko, chwycił kołnierz mojego uniformu. Od brudnego, nieczyszczonego od... kurwa, być może od nigdy, śmierdzącego kibla dzieliły nas ze trzy metry.
– Chodź, młody – szarpnął mną agresywnie. – Nie bój się, to cię nie zaboli!
Mnie nie, ale ciebie...
Jakimś cudem udało mi się wyrwać z uścisku Karciarza. Nim zdążył zareagować w jakikolwiek sposób, z całej siły kopnąłem go w brzuch. Odleciał aż pod ścianę. Staruch i ten drugi, z brwiami jak miotły, zrobili krok wstecz, hojnie obdarowując nas miejscem do bójki. Nie pamiętam momentu, w którym stanąłem na nogi i rzuciłem się na przeciwnika. Karciarz kaszlał jakby zaraz miał paść na glebę, pewnie trafiłem go w przeponę. Napędzany dziką furią i przepotężnym lękiem złapałem mężczyznę za gardło, a gdy jego pięść ponownie spotkała się z moją twarzą, w obronie własnej uderzyłem jego głową o ścianę. Głuchy odgłos łamanej kości rozbrzmiał w całej łazience, ale nie przestawałem. Co więcej – dwaj obserwujący nas faceci również postanowili nie ingerować. Mieli niezłą radochę z oglądania tej walki.
Usłyszałem dźwięk odsuwanej zasuwy. Strażnicy wbiegli do środka celi, jednak nawet to nie powstrzymało mnie przed rozłupywaniem czaszki mężczyzny. A przynajmniej wtedy myślałem, że rozwalam mu łeb w drobny mak. W rzeczywistości ­– jak się później okazało – tylko trochę uszkodziłem gościowi potylicę.
Szkoda. Wolałbym, żeby zdechł.
– No, dzieciaku – zagwizdał Staruch, kiedy jeden z klawiszy powalił mnie na ziemię – pomyliłem się co do ciebie. Jednak masz jaja.
Zmarszczyłem brwi i nieznacznie uniosłem głowę. Kajdanki mocno ściskały moje skute nadgarstki, a kolano strażnika brutalnie przyciskało mnie do podłogi, lecz gdy tylko spojrzałem na współwięźniów, wiedziałem, że wyrazów ich twarzy nie zapomnę do końca życia. Podziw i zadowolenie. Na samą myśl o tym, że zaplusowałem u nich, bo prawie skatowałem na śmierć człowieka, zrobiło mi się dziwnie zimno.
Wręcz lodowato...
Klawisz podciągnął mnie do góry, a gdy stanąłem stabilnie na nogach, ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Nie obejrzałem się za siebie, miałem w dupie ślady krwi na podłodze. Całą swoją uwagę skupiłem na czymś zupełnie innym... Na zwierzęciu, które w sobie odkryłem. O ile pana Moore, faceta odpowiedzialnego za śmierć rodziców, zamordowałem z zimną krwią, świadomie i w ramach zemsty, tak atak na Karciarza był dla mnie całkowicie niespodziewanym działaniem. Gdyby nie strażnicy – zabiłbym go... Zabiłbym go, aby przetrwać w tym miejscu. Nie spodziewałem się, że moja wola walki jest aż tak ogromna. Miałem w sobie o wiele więcej siły niż przypuszczałem.
Dasz radę, Neil.



Dasz.
Radę.
Neil.

Otworzyłem oczy, równocześnie szarpiąc za więzy. Niewiele to pomogło, byłem zbyt słaby przez głód połączony z niedotlenieniem. Marcella znów upiornie zachichotała i pochyliła się nieco niżej. Dostałem cholerną szansę od losu. Mimo butelki tkwiącej między wargami, szybko uniosłem głowę i uderzyłem w twarz kobiety własnym czołem. Bolało jak skurwysyn, ale było warto – puściła butelkę, złapała się za nos, w który fartem udało mi się trafić i zaczęła przeraźliwie głośno piszczeć.
Plastikowe narzędzie tortur upadło na podłogę, a ja wreszcie mogłem wziąć porządny wdech. Prawie rozerwało mi płuca, kiedy łapczywie zassałem powietrze.
– Popełniłeś ogromny błąd! – zaskrzeczała, odsuwając dłonie od twarzy pokrytej szkarłatem.
Wyglądała paskudnie. Z nienaturalnie szeroko otwartych oczu Marcelli biła nienawiść, a usta kobiety wypełniał toksyczny jad. Kilka pasm długich, nierozczesanych, ciemnych włosów przykleiło się jej do zakrwawionych policzków, tworząc chaotyczną, odrażającą mozaikę.
– Słuchaj, tępa zdziro – wykrztusiłem zachrypniętym głosem. Brzmiałem, jakby jakiś potwór przeorał mi krtań pazurami. – zapłacisz mi... za to wszystko. Kiedyś się uwolnię, a wtedy... własnoręcznie cię zabiję.
Marcella wydała z siebie okrzyk pełen nieokiełznanej furii. Jeżeli wcześniej uważałem ją za popierdoloną świruskę, to... podtrzymuję tę specjalistyczną diagnozę, ale dorzucam do niej jeszcze kilka nowych schorzeń.
– Jak śmiesz?! – warknęła, wsuwając drżącą z emocji rękę do prawej kieszeni bluzy. Wiedziałem, co zaraz wyciągnie.
Już po chwili nóż dotykał mojej spoconej ze zdenerwowania skóry. Kobieta odrzuciła splątane kudły na plecy i poprawiła pozycję. Była tak rozwścieczona, że nawet nie zsunęła mi spodni, jak to miała w zwyczaju. Po prostu zaczęła się o mnie ocierać. Zacisnąłem powieki, wykrzywiając twarz z obrzydzeniem.
– Myślisz, że możesz mówić mi takie rzeczy?! – Marcella docisnęła ostrze i powolnym ruchem przesunęła nóż, naznaczając moje ciało kolejnym rozcięciem.
Bolało bardziej niż zazwyczaj. Nie miałem pojęcia, co było tego powodem – osłabienie organizmu, który nie był już w stanie znosić więcej cierpienia, czy może ta psychopatka pod wpływem wkurwienia zadała mi naprawdę głęboką ranę.
Uchyliłem usta, dusząc się swoim niemym krzykiem. Czułem się, jakbym wrzeszczał, choć w rzeczywistości nie wydałem z siebie żadnego dźwięku. Gardło i brzuch paliły mnie ogniem piekielnym, a krew szumiała w uszach.
– Nie pozwolę ci stąd odejść! – syknęła. – Tyle dla ciebie zrobiłam, tak dobrze się bawiliśmy, a ty chcesz mnie zostawić?!
Nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, niespodziewanie wsunęła mi rękę w spodnie. Wstrząsnął mną paraliżujący skurcz niemocy i strachu, serce zamiast gwałtownie przyspieszyć – stanęło. Liczyłem sekundy, zastanawiając się, ile jeszcze dam radę znieść. W momentach zwątpienia zawsze myślałem o Lillian, Olivii i pozostałych członkach rodziny. Wyobrażałem sobie, jak odzyskuję wolność i wszystko wraca do normy... Ale czy ja kiedykolwiek odnajdę dawną normalność? Miałem wrażenie, że nacięcia zadane przez Marcellę, choć znajdowały się na mojej skórze, najmocniej uszkodziły mózg. Byłem wrakiem człowieka.
Z całej siły zacisnąłem powieki. Widziałem swoją małą dziewczynkę. Stała na plaży z Balto, głośno się śmiała. Zawołałem ją. Obróciła główkę, spojrzała mi prosto w oczy, a później... Zaczęła biec w przeciwnym kierunku. Krzyczałem jej imię. Nie byłem w stanie dostrzec twarzy Lilly, obserwowałem, jak plecy córeczki oddalają się z każdą sekundą. Próbowałem za nią biec, ale nie miałem siły.
– Jesteś coraz twardszy... – usłyszałem tuż nad głową. Targnął mną mocny, bezwarunkowy odruch zwiastujący nadciągające torsje. Marcella skwitowała to mrożącym krew w żyłach rechotem. – Chcesz się poba...
– Co ty tu, kurwa, robisz?! – męski głos wdarł się do pomieszczenia z taką siłą, że aż uchyliłem jedną powiekę, choć obiecywałem sobie, że tego nie zrobię. Wolałem nie widzieć tej uśmiechniętej suki, kiedy robiła mi te wszystkie chore rzeczy. – Kazałem ci trzymać się od niego z daleka! – wrzasnął Olgierd. Brzmiał na naprawdę zaskoczonego i wściekłego.
No proszę. Mój rycerz na białym koniu... albo jeszcze gorszy koszmar.
– Przepraszam! – Marcella pisnęła, wyciągnąwszy dłoń z moich spodni. – Nie wiedziałam, że dziś tu przyjdziesz i...
– Coś ty mu zrobiła?! – Olgierd w trzech krokach znalazł się przy łóżku. – Kompletnie zwariowałaś?!
Kobieta załkała żałośnie, po czym pochyliła głowę i wymamrotała:
– To nie moja wina.
No nie, kurwa. Moja.
Gdybym tylko miał siłę, roześmiałbym się tej szmacie prosto w twarz.
– O czym ty mówisz, do cholery? Prawie odebrałaś mu życie!
– I dobrze! – odpowiedziała Olgierdowi, dysząc ze złości. A może ze strachu? – Jest taki sam, jak wszyscy mężczyźni! Zasłużył na to!
Pewnie uznałbym słowa kobiety za całkiem zabawne, gdyby nie trzy – swoją drogą dość makabryczne – powody. Po pierwsze, straciłem mnóstwo krwi, więc nie było mi za bardzo do śmiechu. Po drugie – przez ostatnie dziesięć dni zostałem tak sponiewierany psychicznie, że wątpiłem w to, iż jeszcze kiedykolwiek poczuję szczere rozbawienie. A po trzecie... Marcella właśnie próbowała mnie zabić.
Ostrze noża błysnęło nad głową wariatki. Uchwyt trzymała oburącz, a jej wzrok skierowany był na moją klatkę piersiową. To właśnie tam planowała zadać ostatni, śmiertelny cios. Płonęła gniewem, mrugała oczami, w których z łatwością można było dostrzec szaleństwo i wyglądała na kompletnie odciętą od rzeczywistości. Widziała we mnie potwora, choć sama nim była.
Świat zawirował. W jednej sekundzie, zupełnie niepogodzony z nadciągającym końcem, czekałem na rozdzierający ból przebitego serca, a w kolejnej usłyszałem wystrzał. Huk dosłownie wbił mnie w twardą leżankę i bezlitośnie pozbawił tchu. Kula przecięła powietrze, Marcella wypuściła nóż, który upadł na pokrytą szkarłatem podłogę. Bezwładne ciało kobiety opadło prosto na mnie, jej ciemne włosy przykleiły się do mojej twarzy i torsu, a nasza krew zaczęła się mieszać. Nie wiedziałem, skąd wypływała czerwona ciecz tej porąbanej zdziry, ale czułem, jak ścieka mi po brzuchu. Spanikowany szarpnąłem nadgarstkami. Chciałem ją z siebie zrzucić, uciec, wyparzyć skórę wrzątkiem.
– Uspokój się. – silne dłonie Olgierda spoczęły na moich ramionach. – Zawołam lekarza, zaraz ci pomoże.
Miałem już wszystko w dupie. Zależało mi tylko na tym, by zmyć krew, zapach i dotyk Marcelli. Byłem brudny, skażony tą psychopatyczną wywłoką. Zacząłem tracić zmysły, nie rejestrując nawet momentu, w którym tuż obok łóżka pojawił się doktor.
Przesunął kciukiem po swoim siwym wąsie i otaksował wzrokiem moje obrażenia. Nie wiedziałem, czy fakt, że nie zwrócił najmniejszej uwagi na kobiece zwłoki, powinien mnie dziwić. Wreszcie zrzucił ciało na podłogę, a następnie ponownie, tym razem mając o wiele lepszą widoczność, zaczął przyglądać się wszystkim paskudnym rozcięciom.
– Jak długo już tu leży? – zerknął przez ramię na stojącego pod ścianą Olgierda. – Straciłem poczucie czasu.
– Ponad tydzień.
– Dawałeś mu coś do jedzenia?
Olgierd pokręcił głową.
– Nie.
– Widać. – skwitował cicho lekarz. Mogłem się tylko domyślać, że wyglądałem wybitnie chujowo. – Podam mu kroplówkę i opatrzę rany. Nic więcej nie zrobię, jest skrajnie wyczerpany.
– Dziękuję. Daj mi, proszę, znać, gdy skończysz. Przeniesiemy go na piętro.
Na piętro? Czyżbym awansował?
Mężczyzna wyszedł z pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi, efektem czego zostałem sam na sam z doktorem. Nie odzywał się do mnie, skupiając całą uwagę na swojej robocie. Właściwie niewiele pamiętam z całego procesu przemywania i zaklejania rozcięć plastrami ściągającymi, jednak wiem, że robił to cholernie niedelikatnie. Benny pewnie próbowałby nie sprawiać mi więcej bólu, niż to konieczne, a ten siwy kutas zachowywał się, jakby jego największą życiową misją było skazywanie mnie na potworne cierpienie.
Leżałem w całkowitym bezruchu, nawet wtedy, kiedy polewał mnie środkiem odkażającym. Znosiłem pieczenie i niesamowity dyskomfort w milczeniu, stwierdziwszy w duchu, że nieważne, co wymyśliłby ten pierdolony lekarzyna z wątpliwym powołaniem do zawodu, i tak nie będzie gorszy od Marcelli.
Po kilkudziesięciu minutach otrzepał ręce, jak gdyby nigdy nic przeszedł nad trupem i skierował się do szafki z lekami, równocześnie przykładając sobie telefon do ucha. Po krótkiej rozmowie z Olgierdem zaczął szykować kroplówkę.
Szef motocyklowych idiotów szybko pojawił się ponownie, jednak tym razem nie był sam. Kajus i Tadas stali tuż za nim, zerkając na mnie ponad ramieniem mężczyzny.
– I jak? – zapytał Olgierd, kiwnąwszy brodą na stosik zakrwawionych gaz i opatrunków.
– Jak widać...
– Konkrety, proszę.
Doktor odchrząknął i niedbale wzruszył ramionami.
– Jeszcze żyje. – mruknął, jakby moje otwarte oczy i unosząca się klatka piersiowa nie były, kurwa, wystarczającym dowodem na to, że nie kopnąłem w kalendarz. – Zaraz podam mu kroplówkę. Będzie się skraplać jakieś dwie godziny, później możecie przenieść go w inne miejsce.
Poczułem wkłucie w zgięciu łokcia.
– W porządku. Panowie – Olgierd zwrócił się do swoich przydupasów – zabierzcie stąd ciało Marcelli i pozbądźcie się go w taki sposób, żebym był zadowolony.
– Spoko, szefie.
Przymknąłem powieki, nie chcąc widzieć tej kobiety. Niby wiedziałem, że była już martwa, a jednak samo myślenie o niej wywoływało we mnie niepokojąco silne emocje. Zastanawiałem się, czy kiedyś zdołam je zwalczyć. Suka przejęła nade mną kontrolę. Pierwszy raz... tak bardzo się kogoś bałem.
– Podałeś mu leki usypiające, jak prosiłem? – usłyszałem spokojny głos Olgierda.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że oczy, które przed chwilą zamknąłem, nie są w stanie się otworzyć.
Nieważne, stwierdziłem w duchu.
Nie miałem zamiaru walczyć z uczuciem znużenia, a przyjemne odrętwienie przyjąłem z prawdziwą ulgą.

***

– Podoba ci się? – Olgierd zatoczył koło ręką. – Od dziś to twój nowy pokój. Normalne łóżko, dostęp do łazienki z prysznicem, duże okno... – wymieniał, jakby w przerwie od bycia zdeprawowanym kryminalistą pracował jako agent nieruchomości.
Odzyskałem przytomność parę godzin temu i muszę przyznać – doznałem lekkiego szoku, kiedy moim oczom ukazał się zgoła inny widok, niż ten, który otaczał mnie przez ostatnie dni. Największym zaskoczeniem był brak więzów. Wiedziałem, że przestali unieruchamiać mi ręce, bo po prostu byłem zbyt słaby na ucieczkę, ale i tak ucieszyłem się tą namiastką wolności.
– Dlaczego tu jestem? – mimo otumanionego umysłu, nie dałem zamydlić sobie oczu.
Przecież doskonale wiedziałem, że nie przeniósł mnie do lepszego pokoju z dobroci serca.
– Chcę, żebyś trochę doszedł do siebie.
Zmarszczyłem brwi i zgrzytnąłem zębami ze złości.
– To daj mi, kurwa, coś do jedzenia. – prychnąłem.
Od tego wkurzenia momentalnie zakręciło mi się w głowie. Mój organizm wariował z głodu.
– Nie mogę. – odpowiedział Olgierd, upychając dłonie do kieszeni jeansów.
Miałem nadzieję, że jeszcze coś doda, ale kretyn bezczelnie zamilkł, zapewne czerpiąc niesamowitą satysfakcję z mojej niewiedzy. Zmrużyłem powieki, uparcie maltretując go wyczekującym spojrzeniem.
Wreszcie uśmiechnął się, nieznacznie przechylił głowę i rzucił:
– Niedługo będziesz gotowy, by mnie posłuchać. Ba, mało tego – wyszczerzył zęby, demonstrując zadowolenie chuj wie z czego – bez zbędnych problemów przystaniesz na moją propozycję.
Korzystając z tego, że pierwszy raz od dawna mogłem ruszać rękami, podparłem się na łokciach. Wiele mnie to kosztowało, ale ostatecznie wytrwałem w tej pozycji dobre pół minuty.
– Mów teraz.
– Nie, to bez sensu. – zerknął na mnie z pobłażaniem – Jesteś jeszcze zbyt wyszczekany, ale niebawem przekonasz się, że walka ze mną nie da ci żadnych korzyści. Z kolei zawarcie umowy... – rzucił iście rozmarzonym głosem. – Tak, to będzie coś wielkiego. Obiecuję.
Słuchałem słów mężczyzny z wysoko uniesionymi brwiami. Z całej tej brygady oszołomów, zaczynając od Kajusa-srusa i tego drugiego pajaca, Tadasa-kutasa, poprzez nawiedzonego doktora, kończąc oczywiście na psychicznej Marcelli, Olgierd wydawał się najmniej jebnięty. Aż do teraz, kiedy to zaczął chrzanić kompletne głupoty.
– O co ci chodzi, człowieku? – rozmowa z tym gościem zaczynała mnie męczyć. Jak zresztą wszystko, bo leki, które podano mi wcześniej w kroplówce, powoli przystawały działać. – Nic nie kumam...
– Odpoczywaj. – odpowiedział. – Wrócę do ciebie za dwa dni i spróbujemy dojść do porozumienia.
Poczułem suchość w ustach i nieprzyjemne pulsowanie skroni. Wizja kolejnych dwóch dni bez jedzenia sprawiła, że przez moje obolałe ciało przetoczyła się fala paniki. Nie dawałem już rady, musiałem cokolwiek zjeść.
– Jestem gotowy – zapewniłem pospiesznie, mając naiwną nadzieję, że jednak zostanie. W akcie desperacji próbowałem łapać się ostatniej deski ratunku. – Wysłucham twojej propozycji.
Olgierd uniósł kącik ust i popatrzył mi prosto w oczy. Wyglądał, jak rozbawiony ojciec, który wie, że jego dzieciak kłamie, więc postanawia mu to udowodnić.
– Opowiedz coś o twojej rodzinie. – zażądał.
Prawie zakrztusiłem się powietrzem. Wydałem z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, coś pomiędzy sapnięciem, parsknięciem, a oburzonym burknięciem, po czym ostatkiem sił przyłożyłem palec wskazujący do czoła, by pokazać Olgierdowi, jak bardzo ma nie po kolei we łbie.
Och, jak cudownie znów mieć wolne ręce.
– Chyba się zamieniłeś z fiutem na głowę. – odpowiedziałem najdelikatniej jak potrafiłem, żeby się dureń nie obraził i jednak dał mi coś do żarcia.
Mężczyzna zarechotał pod nosem.
– Widzisz? – puścił mi oko. – Nie jesteś gotowy. Jeszcze dwa dni głodówki dobrze ci zrobią.
Zamarłem, kiedy Olgierd odwrócił się i podszedł do drzwi. Naprawdę chciał mnie zostawić.
– Poczekaj!
– Już ci mówiłem: odpocznij trochę. Jeżeli będziesz spragniony, to w łazience masz nielimitowany dostęp do wody.
– Skurwysyn!
– Daruj sobie, Lewis. Oszczędzaj siły.
Uchyliłem usta, by sprzedać temu idiocie taką wiązankę przekleństw, że posrałby się na miejscu, ale nim zdążyłem wypuścić choćby słowo spomiędzy warg, szybko je zacisnąłem. Poczułem, jak serce wali mi o żebra, a oddech gwałtownie przyspiesza.
Nie no, poważnie?
Olgierd uśmiechnął się triumfalnie i oparł ramię o futrynę drzwi.
– Zdziwiony? – zapytał, wodząc wzrokiem po mojej zdrętwiałej ze strachu twarzy.
– Skąd wiesz, kim jestem?
– Och, więc jednak zdziwiony.
Z trudem przełknąłem ślinę. Fakt, że Olgierd dogrzebał się do sprawy naszego zatrzymania sprzed prawie siedmiu lat i znał moje prawdziwe nazwisko nie zaskoczył mnie tak bardzo, jak to, że przez cały ten czas się z tym ukrywał. Miał przed sobą całkiem żywy dowód na istnienie Malbatu, wiedział, że wcale nie gnijemy w szwedzkim więzieniu, a z jego ust nie padła jeszcze ani jedna groźba.
Coś jest nie tak...
– Od jak dawna? – spytałem wprost.
– Od początku, Neil. Łatwo jest namierzyć grupę przestępców, kiedy wiesz, gdzie i kogo szukać. Mroczna strona internetu wręcz ugina się od informacji o legendarnym Malbacie. Odszukanie waszych imion i nazwisk zajęło nam dosłownie chwilę.
Zawroty głowy przybrały na sile, a ciężar powagi sytuacji osiadł mi na ramionach. Byliśmy w czarnej dupie.
– Najpierw zainteresował mnie ten wasz szesnastoletni dzieciak – wyjaśniał cierpliwie, nie odwracając spojrzenia od moich szeroko otwartych oczu. – Już wtedy wiedziałem, że nie pochodzi z normalnej rodziny. Później pierwszy napad, następnie strzelanina... Trochę macie tych grzechów na koncie, co?
Nie odpowiedziałem. Czułem coraz większe zdezorientowanie, bo Olgierd wcale nie przypominał kogoś, kto chciałby nas zniszczyć, choć losy Malbatu leżały aktualnie w jego spasionych łapach.
Rany, co za burdel.
Wycinając literę „M" na czole jego podwładnego w osranym wychodku, nie mieliśmy pojęcia, że sprawy przyjmą taki obrót. Wtedy byłem wolny...
– Czego od nas chcesz? – wyszeptałem wreszcie. – Odmówiłeś przyjęcia kasy, przetrzymujesz mnie, nie wysłałeś do mojego szefa żadnych żądań.
Olgierd westchnął ostentacyjnie.
– Kasy mam w bród. – oznajmił.
– Ale jest jakiś powód, dla którego tu jestem, prawda? Sam przecież mówiłeś o jakiejś umowie.
Potwierdził skinięciem.
– Powiedz, Neil... – zaczął tajemniczo i przesunął palcem po drewnianej oprawie drzwi. – Tęsknisz czasem za domem?
Przewróciłem oczami, mając niesamowicie wielką ochotę napluć mu prosto w twarz.
– Bardzo. Ale nie uwierzysz – wycedziłem przez zaciśnięte zęby – jakiś stary, rosyjski kretyn postanowił mnie uwięzić i nie mam możliwości powrotu do rodziny.
Mężczyzna parsknął głośno.
– Nie o to mi chodziło. – brzmiał na szczerze rozbawionego.
– A niby o co?
– Pytałem, o twój prawdziwy dom. – Olgierd przyciszył głos i przybrał szatański wyraz twarzy. Zupełnie niespodziewanie oczy zaczęły mu płonąć, a rozciągnięte w uśmiechu usta przypominały dzieło samego diabła. – Jesteś gotowy na wielki powrót, Lewis?
Czułem nieznośne dudnienie w głowie. Ciekawe, czy gdybym dostał chociaż kromkę suchego chleba, potrafiłbym myśleć odrobinę logiczniej? Słaby, wycieńczony organizm dosłownie błagał mojego rozmówcę o to, by wyrażał się bardziej zrozumiale.
Sapnąłem ciężko.
– Jaki, kurwa, powrót? Mówże jaśniej, bo...
– Powrót na stare śmieci. – odpowiedział, zacierając ręce. Ciarki przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa. Już wiedziałem...Zrozumiałem, nim zdążył dokończyć: – Wspólnie podbijemy Amerykę.

MALBAT TOM 5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz