Rozdział 18

1.9K 164 65
                                    

Neil

Ledwo stałem na nogach, które nieoczekiwanie zaczęły przypominać watę. Podparłem ciężar ciała o krawędź umywalki, czując jak oblewa mnie fala gorąca, a pot zbiera się przy linii włosów.
– Pchełka... – wydusiłem przez boleśnie zaciśnięte gardło.
Widok córeczki nadłamał mi kawałek serca. Każdy płytki wdech sprawiał, że moje płuca płonęły żywym ogniem i kurczyły się niczym rozgrzany plastik.
Lillian zacisnęła piątki, a jej dolna warga lekko zadrżała. Powinienem był zrobić wszystko, żeby ukryć przed dziewczynką odstraszające ślady tortur. Doskonale o tym wiedziałem, jednak ogarnęło mnie takie oszołomienie, że poruszenie się graniczyło z cudem. Pozostało mi tylko patrzeć, jak do oczu małej istotki, za którą oddałbym życie, napływają łzy.
Zamarłem, wstrzymując powietrze.
Jeszcze nigdy nie doprowadziłem Lilly do płaczu. Jak bardzo za mną tęskniła, wiedziała tylko ona, a najgorszy w tym wszystkim był fakt, że nie przyszykowałem jeszcze żadnego usprawiedliwienia, którym mógłbym ukoić ból pięciolatki. Nie byłem gotowy na tę rozmowę. Nie spodziewałem się, że Lillian mnie znajdzie.
Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem dłoń w stronę córki.
– Kochanie – ze wszystkich sił próbowałem ukryć przerażenie – tak strasznie za tobą tęsk...
Lilly cofnęła się o krok, po czym pokręciła główką, nie odwracając ode mnie wzroku pełnego pretensji i niedowierzania.
– Kiedy wróciłeś? – wyszeptała.
– Niedawno, skarbie. Nie mogłem od razu się z tobą zobaczyć, bo złapałem grypę.
Nigdy nie miałem problemów ze ściemnianiem... Aż do momentu, w którym musiałem okłamać własną córkę i to w tak bezczelny sposób. Wyrzuty sumienia zacisnęły obślizgłe macki wokół moich wnętrzności.
Oczywiście, że Lillian mi nie uwierzyła. Była zbyt bystra, by łyknąć pierwsze lepsze wyjaśnienie. W wilgotnych, błyszczących oczach dziewczynki dostrzegłem gniew.
– Pchełko, podejdź do mnie – poprosiłem cicho, widząc, jak stawia kolejny krok wstecz. – Przecież to ja, twój tatuś.
Lilly zamrugała kilka razy. Moje słowa zadziałały na nią niczym zimny prysznic połączony z rozkazem do ucieczki. Zerwała się z miejsca i wybiegła na długi korytarz. Bez zawahania ruszyłem za córeczką, chociaż coś mi podpowiadało, że ta nieplanowana aktywność fizyczna może się źle skończyć. Byłem zdecydowanie zbyt słaby na zabawę w berka.
– Zaczekaj! – krzyknąłem, puszczając się w pogoń. Nie minęło więcej niż parę sekund, a już pociemniało mi przed oczami. Zajebiście. – Lillian, stój!
Nie posłuchała, co więcej – przyspieszyła. Moja krew, nic dodać, nic ująć.
Raz po raz obijałem się o pieprzone ściany i niezliczoną ilość mebli w korytarzu. Nie byłem przyzwyczajony do posiadania aż tylu bibelotów, więc nim zdążyłem dopaść do schodów, rozbrzmiał za mną dźwięk tłuczonego szkła. Figurka, wazon albo inne paskudne chujstwo Tary rozbiło się w drobny mak.
Lillian – zapewne ciekawa wyrządzonych przeze mnie szkód – na krótką chwilę obróciła się przez ramię. Tyle wystarczyło, bym nadrobił dzielący nas dystans.
Swoją drogą musiałem zapamiętać, by później poćwiczyć z nią uniki i skupianie całej uwagi na wykonywanej czynności. Jak już miała uciekać, to chociaż skutecznie.
– Puść! – wrzasnęła, kiedy złapałem ją w pasie i przyciągnąłem do siebie.
– Puszczę cię – wydyszałem, czując jak moje płuca desperacko domagają się tlenu – ale wysłuchaj mnie, dobrze?
Nie chciałem załatwiać niczego siłą, szarpać się z własną córką i zmuszać jej do rozmowy. Po prostu zależało mi na tym, by wiedziała, jak wiele dla mnie znaczy. Zniknąłem, zostawiłem Lillian na kilka tygodni. Na miejscu dziecka, które niedawno straciło matkę, a później kontakt z nowopoznanym ojcem, sam byłbym wściekły.
– Nie! Nie chcę z tobą rozmawiać! – Lilly wyrwała się z mojego uścisku, ale nie próbowała dalej uciekać. Stanęła w miejscu i posłała mi wrogie spojrzenie, tym samym doprowadzając mnie do obłędu. – Dlaczego nie dzwoniłeś?!
– Kochanie...
Dziewczynka tupnęła nogą, wydając z siebie jęk pełen zawodu i frustracji.
– Codziennie czekałam! – jej krzyk nieco zelżał, ale niestety nie dlatego, że zaczęła się uspokajać. Bojowy ton w jednej chwili przeszedł w rozpaczliwy płacz. – Czekałam, aż zadzwonisz, ale nie dzwoniłeś! Jak mogłeś mnie zostawić i odjechać?
Przymknąłem powieki. Patrzenie na łzy Lillian sprawiało mi niesamowitą trudność.
– Pchełko, ja po prostu...
– Nienawidzę cię, tato.
Gwałtowny pisk w uszach prawie rozsadził moje bębenki, co w połączeniu z pulsowaniem skroni tworzyło iście destrukcyjną mieszankę. Nie mogłem się odezwać. Pierwszy raz poczułem ból gorszy od wszystkiego, czego doświadczyłem podczas porwania. Suchość w ustach sprawiła, że zacząłem kaszleć, a zawroty głowy przybrały na sile.
– Nie mów tak – wychrypiałem, oparłszy plecy o zimną ścianę. Przestałem już nawet zwracać uwagę na to, że wciąż nie miałem na sobie koszulki, a moje blizny były doskonale widoczne. – To nieprawda, Lillian. Jesteś bardzo zdenerwowana, ale wiem, że wcale tak nie myślisz.
– Myślę! – upierała się. Szlochała niesamowicie głośno, przez co ledwo ją rozumiałem. – Zostawiłeś mnie, a wcześniej zostawiłeś moją mamę! Gdybyś tego nie zrobił, to mieszkałbyś razem z nami! Ty zawsze wszystkich zostawiasz! Nikogo nie kochasz!
Tym razem ukłucie żalu było tak mocne, że nie miałem już wątpliwości, iż przebiło mi serce na wylot. Gdybym miał wybierać między słuchaniem przesiąkniętych cierpieniem słów Lillian, a powrotem do kryjówki Olgierda i ponownym spotkaniem z kobietą, która wciąż nawiedzała mnie w najgorszych koszmarach... sam wcisnąłbym Marcelli nóż do ręki.
Nie mogło spotkać mnie nic gorszego niż oskarżenia córki. Oskarżenia o to, że jej nie kocham. I o to, że nie kochałem Jane.
Ból rozsadzał mi klatkę piersiową. Trwałem w bezruchu, lecz gdy jej płacz przeobraził się w skowyt, nie wytrzymałem. Ukucnąłem, oplotłem drżące z nadmiaru emocji ciało dziewczynki i zamknąłem je w uścisku.
– Zostaw! – wrzeszczała, ale wcale nie próbowała się wyrwać. – Też od ciebie ucieknę! Nienawidzę cię, bo zniknąłeś, jak mama!
– Już dobrze, Lillian – wyszeptałem, przyciskając głowę córeczki do swojej klatki piersiowej.
Nie miałem pojęcia, kiedy osunęliśmy się na podłogę, lecz nie było to istotne. Siedziałem po turecku i kołysałem nieustannie płaczącą dziewczynkę, dając jej tyle czasu, ile potrzebowała.
– Nie kocham cię – wymamrotała zachrypniętym głosikiem.
Pocałowałem Lilly w czubek głowy.
– Rozumiem.
Doskonale wiedziałem, że próbowała mnie skrzywdzić. Nie potrafiła inaczej zareagować, sytuacja ewidentnie ją przerosła. Żadne dziecko nie powinno przechodzić przez tak trudne chwile, więc obiecałem sobie, że zrobię wszystko, by jakkolwiek jej pomóc. Nawet, jeżeli wiązało się to z wysłuchiwaniem raniących słów.
– Naprawdę cię nie kocham – powtórzyła, chyba nie do końca usatysfakcjonowana moją reakcją.
Ponownie przyłożyłem usta do głowy Lillian i uśmiechnąłem się smutno.
– Nie szkodzi, skarbie. Masz do tego prawo – odpowiedziałem spokojnym półszeptem.
Dziewczynka przetarła oczy wierzchem dłoni.
– Nie jest ci przykro?
– Jest mi przykro, Lillian – przyznałem, przytulając dziewczynkę jeszcze mocniej. – Boli mnie to, że choć bardzo tego nie chciałem, wyjechałem bez pożegnania i nie mogłem do ciebie zadzwonić. Jednak przede wszystkim bolą mnie twoje słowa. Widzisz, czasami tak w życiu jest – westchnąłem, wdychając zapach dziecięcego szamponu. – Musimy pamiętać, że nie da się zmusić drugiej osoby do miłości, nie możemy kontrolować uczuć innych ludzi. Sama wiesz najlepiej, co podpowiada ci serce, córeczko. Jeżeli uznałaś, że zasługuję na nienawiść, to mimo potwornego bólu, będę próbował to zaakceptować... A ja dalej będę cię kochał, skarbie. Bo miłość nie zawsze musi być odwzajemniona.
Lilly znów zaniosła się płaczem. Jej łzy spływały po mojej skórze, znikając przy górnej krawędzi gumki od dresów. Byłem gotowy zostać na podłodze do końca świata, jeżeli moja córka właśnie tego potrzebowała. Wiedziałem, że chłonęła moją bliskość, a gdy uświadomiłem sobie, że te zbliżenie mi również przynosiło słodki posmak ukojenia, rozluźniłem wszystkie mięśnie. Ogarnęło mnie niesamowite uczucie ulgi. Mój mały, a zarazem największy skarb jako pierwszy przebił mur odgradzający moją wyniszczoną psychikę od świata. Lillian pokonała barierę, której nie pokonałby nikt inny. Dotykała blizn, których nikomu nie pozwoliłbym dotknąć. Ściskała mnie ze wszystkich sił...a ja się nie bałem.
– Prze... – zachlipała rozpaczliwie. Strasznie drżała, choć czoło miała gorące. – Przepraszam, tato.
Zamknąłem oczy, oparłszy brodę na jej głowie.
– Już dobrze.
– Ja kła... kłamałam – nie przestawała płakać. – Wcale cię nie nienawidzę.
Delikatnie uniosłem kąciki ust.
– Wiem, pchełko. Byłaś bardzo zdenerwowana, prawda?
Poruszyła się, wycierając nos o moją klatkę piersiową, efektem czego długi, wodnisty glut oblepił mnie na wysokości mostka.
– Tak, tatusiu – wyszeptała, nerwowo wykręcając palce.
– I troszkę przestraszona, co?
– Mhm – potwierdziła po raz drugi. – Myślałam, że już nigdy do mnie nie wrócisz.
Przełknąłem ślinę, czując, jak z trudem przelatuje przez ściśnięte gardło.
– Czasami mówimy rzeczy, których nie chcemy powiedzieć. Zwłaszcza, gdy jesteśmy zdenerwowani i wystraszeni.
– Nie chciałam zrobić ci przykrości – Lilly odchyliła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. Znów przypomniałem sobie, jak to jest patrzeć na małą istotkę, człowieka całkowicie niezależnego i odrębnego... a jednak widzieć w nim siebie. – Jesteś teraz na mnie zły?
Przejechałem kciukiem po policzku dziewczynki.
– Oczywiście, że nie, kochanie. Wycierpiałaś już wystarczająco dużo, a poza tym... – westchnąłem, ująwszy dłońmi brodę córeczki – to nie twoja wina, że nie potrafisz jeszcze panować nas trudnymi emocjami. Jestem twoim tatą i nauczenie cię, jak radzić sobie z gniewem, smutkiem czy rozczarowaniem znajduje się na liście moich obowiązków.
Lillian zamrugała, a z oczu wypłynęły jej nagromadzone wcześniej łzy. Wytarła je rękawem i uformowała wargi w nieśmiałym uśmiechu.
– Nie chciałabym już więcej mówić ci takich okropnych rzeczy.
– Wiem – odparłem, również się uśmiechając. – Powiedz, Lilly, masz jakąś maskotkę, za którą nie przepadasz?
Widziałem, jak dziewczynka intensywnie zastanawia się nad odpowiedzią. Mrużyła powieki w ten sam sposób, co Jane wiele lat temu.
– Miś Zezol trochę mnie irytuje – stwierdziła po chwili. – Jest niegrzeczny, strasznie się rządzi i dokucza wszystkim kucykom.
Pokręciłem głową z teatralnym oburzeniem.
– O, to faktycznie nieładnie. Myślę, że Zezol może nam pomóc.
Lilly uniosła brwi i zmarszczyła nos. Wyglądała przekomicznie, przez co z trudem opanowałem narastające we mnie rozbawienie.
– Nie rozumiem, tato...
– Zezol jest tylko zabawką. Tak naprawdę nie ma uczuć.
– No, chyba tak – dziewczynka podrapała się po głowie.
– Więc nie zrobisz misiowi krzywdy, kiedy na niego nakrzyczysz. Zezol nie usłyszy twoich przykrych słów, a ty pozbędziesz się emocji, które sprawiają, że jesteś zagubiona lub bardzo, bardzo rozgniewana.
Na widok błyszczących oczu córeczki, jeszcze bardziej zachciało mi się śmiać.
– Naprawdę mogę powiedzieć mu cokolwiek zechcę, a on nie będzie smutny?
– Tak, Lillian. Pluszaki nie są zdolne do takich odczuć.
– O! A jak powiem Zezolowi, że jest głupi? – zapytała z przejęciem.
Parsknąłem cicho i pogładziłem córeczkę po jasnych włosach, zakładając jej kilka loczków za ucho.
– Nic złego się nie stanie.
– A jak powiem mu, że jest wieśniakiem?
– Wciąż nie weźmie tego do siebie.
– A jak powiem, że jest popierdo...
– Okej, wystarczy, kochanie – odchrząknąłem nerwowo. – Zostańmy przy głupku albo wieśniaku.
– W porządku! – Lilly zarzuciła mi ręce na szyję, wyraźnie podekscytowana nowym sposobem radzenia sobie z emocjami. Gdybym przed chwilą uparcie nie tłumaczył, że Zezol nie ma żadnych uczuć i jest tylko zabawką, prawie bym mu współczuł. – Kocham cię, tato. Jesteś moim drugim ulubionym człowiekiem na świecie!
Wykrzywiłem twarz, demonstrując obrazę.
– Drugim? – prychnąłem, na co Lillian wybuchła głośnym chichotem. – A kto jest na pierwszym miejscu?
– Ben... – odpowiedziała rozanielonym głosem.
– Ben? Ten z kreskówki Ben 10?
– No, kiedyś będzie moim mężem.
Niemalże odetchnąłem z ulgą. Jedyny związek mojej córki, który byłbym w stanie zaakceptować, to ten z fikcyjnym gówniarzem, który przy pomocy magicznego zegarka potrafi zmieniać się w potwory. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego zięcia. Oby więcej nieistniejących chłopców w życiu Lillian.
– Tatusiu?
Zerknąłem na pchełkę z dziwnym przeczuciem, że jej następne pytanie ani trochę mi się nie spodoba. Nie brzmiała już na rozbawioną, raczej na zaciekawioną i lekko zaniepokojoną, co tylko potwierdziło moje przypuszczenia. Nadszedł czas na cholernie ciężką rozmowę.
– Tak?
– Co ci się stało? – wyszeptała, równocześnie unosząc rączkę.
Wstrzymałem powietrze w płucach, przygotowując się do tego, co właściwie od początku było nieuniknione. Lillian przesunęła opuszki palców po białych kreskach, które zdobiły moje ciało. Zatrzymała dłoń tuż przed największą blizną, jakby rozważała, czy na pewno powinna ją dotykać.
Serce waliło mi o żebra, a panika powoli rozchodziła się po krwioobiegu. Mimo to robiłem wszystko, by zachować niewzruszony wyraz twarzy. Nie dla siebie, rzecz jasna, a dla Lilly, której nie miałem zamiar dokładać kolejnych zmartwień.
Skup się, Neil. To tylko twoja córeczka. Już nikt nie zrobi ci krzywdy.
– Ostatnio miałem mały wypadek. Jechałem samochodem i uderzyłem w drzewo. Odłamki szkła trochę pokaleczyły mi brzuch, ale to nic takiego.
Dziewczynka schyliła głowę, by móc lepiej przyjrzeć się znienawidzonym przeze mnie śladom. Śladom, które za wszelką cenę próbowałem ukryć przed światem. Nie brałem pod uwagę możliwości, że kiedykolwiek je polubię.
– Czy to boli? – rzuciła, przejeżdżając palcem wskazującym po jednej z blizn.
Pokręciłem głową.
– Nie.
– To dobrze – uśmiechnęła się szeroko. – Wszystkie są takie piękne, że szkoda by było, gdyby bolały.
Nie próbowałem nawet ukryć zaskoczenia. Spojrzałem w dół, by omieść wzrokiem wyryte paskudztwa, a następnie na Lilly. Później znów na własny brzuch. I znów na wyszczerzoną pięciolatkę, której błyszczące oczy zdradzały, że mówiła całkowicie poważnie.
Coś zakłuło mnie w sercu. Nie wiedziałem, czy powinienem skakać pod sufit z radości, że Lillian uważała, iż blizny, którymi ktoś oszpecił moją skórę są piękne, czy raczej się tym zmartwić.
W nierównych, nachodzących na siebie nacięciach nie było przecież niczego ładnego.
Kurwa, to obrzydliwe. Wyglądam jak...
– Wyglądasz jak mama – zaśmiała się Lilly, zupełnie jakby umiejętność czytania mi w myślach opanowała już do perfekcji.
Kompletnie zgłupiałem. Otworzyłem usta, ale z mojego gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Struny głosowe rozpoczęły strajk i ewidentnie przestały ze mną współpracować. Podobnie zresztą jak mózg, bowiem nie miałem zielonego pojęcia, o co zapytać w pierwszej kolejności, gdy już odzyskam władzę nad językiem.
– Mówię serio! – Lillian zamrugała wesoło. – Mamusia też miała takie śliczne kreski. O tu – przycisnęła palec do swojego małego brzuszka. – I tutaj też – dodała, wskazując na lewe udo ukryte pod materiałem różowych spodni. – Mama mówiła, że te kreseczki pojawiły się, kiedy była w ciąży, wiesz?
Uśmiechnąłem się, czując jak przyjemne ciepło wypełnia moje pulsujące żyły, całkowicie przyćmiewając bulgoczącą w nich chwilę wcześniej panikę. Lęk zniknął. Tak po prostu odszedł, ustępując miejsca niezrozumiałemu dla mnie wzruszeniu, radości i spokoju ducha.
– Niesamowite... Nie miałem pojęcia.
– Ciało mamy przeszło bardzo dużo, kiedy ja byłam w jej brzuchu. To właśnie dlatego mamusia była taka piękna! – Lilly rozłożyła ręce na boki. – Kocham te kreseczki, bo oznaczają siłę, a skoro ty też je masz, to znaczy, że jesteś silny jak moja mama! Fajnie, co?
Raz jeszcze zerknąłem na skórę pokrytą bliznami. Nigdy bym nie przypuszczał, że mogłyby się dla mnie stać symbolem czegoś pozytywnego. Nie byłem jeszcze gotowy, by spojrzeć na nie z takim uwielbieniem jak Lillian, ale... Poczułem, że jestem na dobrej drodze do zaakceptowania swojego nowego wyglądu.
Skoro Jane potrafiła polubić rozstępy i przekazać córeczce tak cudowne wartości, dlaczego ja miałbym nie dać rady? Swoją drogą, Lilly z pewnością mówiła prawdę – Jane była piękna w każdej odsłonie. Żałowałem, że nie mogłem jej zobaczyć, kiedy nosiła pod sercem nasze dziecko.
– Więc uważasz, że jestem silny jak twoja mama? – zapytałem, uświadomiwszy sobie, że pchełka wciąż czekała na moją odpowiedź.
Energicznie pokiwała głową.
– Właśnie tak.
– To dla mnie prawdziwy zaszczyt.
Lilly wyprostowała plecy i zbliżyła usta do mojego ucha.
– Tato...
– Słucham? – zaśmiałem się, słysząc jej konspiracyjny szept.
– Kocham cię bardziej niż Bena.
Przygryzłem wnętrze policzka. Nie mogłem przecież okazać rozbawienia, kiedy zdradzała mi tak poważne sekrety. Jakimś cudem zdołałem zdusić w sobie chęć podsumowania wyznania Lilly głośnym rechotem i już otwierałem usta, by podziękować jej za umieszczenie mnie na pierwszym miejscu w rankingu ulubionych ludzi na świecie, gdy nagle usłyszeliśmy kurewsko głośny trzask.
Odruchowo zacisnąłem ramiona wokół ciałka Lilly i przycisnąłem ją do swojej piesi. Oczywiście nie czułem strachu, a zaskoczenie, bo niby kto miałby wtargnąć na terytorium Malbatu? Prędzej uwierzyłbym w najazd kosmitów, niż to, że brama oddzielająca nas od wszelakich niebezpieczeństw została sforsowana.
Cóż, jedno było pewne – ktokolwiek wlazł do domu Alberto i Tary, rozpieprzył futrynę i być może wyrwał całe drzwi z zawiasów. Przynajmniej na to wskazywały dziwne odgłosy dobiegające z dołu, które zaledwie parę sekund później zmieniły się w ciężkie, nerwowe kroki.
Lilly potrząsnęła mnie lekko za ramię.
– Tatusiu, muszę ci coś powiedzieć – wymamrotała niewyraźnie, kiedy tajemnicza postać rozpoczęła wspinaczkę na piętro.
– Tak, pchełko?
– Zamknęłam wujka Christiana w piwnicy...
– Co?!
– LILLIAN! – krzyk Alberto odbił się echem od ścian, efektem czego wraz z Lilly równocześnie odwróciliśmy twarze w kierunku schodów.
Mężczyzna miał czarną słuchawkę wsadzoną do ucha, w jednej ręce trzymał telefon, a w drugiej...
– Czy to prawdziwy pistolet, dziadku? – zapytała dziewczynka. Była tak oniemiała, że najwyraźniej zapomniała o nadciągającym ochrzanie.
Alberto z całej siły zacisnął usta i powoli, nie odwracając wzroku od Lillian, schował giwerę za plecy. Następnie przyłożył palec do słuchawki, zastukał w nią dwa razy, a gdy ktoś po drugiej stronie dał znać o swojej obecności, rzucił pospiesznie:
– Znalazłem ją. Dajcie znać ochroniarzom. – słuchając odpowiedzi swojego rozmówcy, przeniósł spojrzenie na mnie. – Tak, jest cała i zdrowa. Przyszła do Neila... Przekaż wszystkim informacje i odwołajcie ten jeba... ten cholerny helikopter. Do roboty. – zakończył wypowiedź, wyszarpując małe urządzenie z ucha.
Lilly zamrugała z niedowierzaniem.
– Helikopter?
– Dziecko – ton Alberto zdradzał, jak bardzo był zdenerwowany. Jego klatka piersiowa falowała, a nozdrza rozszerzały się i kurczyły, gdy brał chaotyczne, niespokojne wdechy. – czy zdajesz sobie sprawę z tego, co zrobiłaś?
– Mhm... Uciekłam od wujka.
– Myśleliśmy, że coś ci się stało! Wezwaliśmy helikopter z kamerami termowizyjnymi, ochroniarze wszędzie cię szukali, sprawdzali las i plażę, chcieliśmy wynająć nurków!
– Przepraszam, dziadziu – Lillian, uświadomiwszy sobie powagę sytuacji, podkurczyła ramionka. – Chciałam znaleźć babcię Tarę, ale zobaczyłam tatusia...
Szef oparł dłoń o ścianę, ciężko przy tym wzdychając. Dopiero po kilku sekundach zdecydował się wyprostować i ponownie skupił na mnie wzrok. Przez chwilę patrzył na mój brzuch, którego od dawna nie był w stanie zobaczyć, bo zawsze pilnowałem, by mieć na sobie ze trzy warstwy grubych ubrań. Poza tym dobrze wiedział, że wolałem, kiedy trzymano się ode mnie z daleka, na odległość nie mniejszą niż metr.
– Cóż... – Alberto rozciągnął kąciki ust w łagodnym uśmiechu, zawieszając spojrzenie na rączkach Lilly. Dotykała moje ciało w miejscach, do których od wielu tygodni dostęp mieli tylko lekarze i to tylko wtedy, gdy udawało im się nafaszerować mnie końską dawką leków uspokajających. – Nigdy więcej tego nie rób, Lillian. Bardzo się o ciebie martwiliśmy, wiesz?
– Tak, dziadku. Nie chciałam być niegrzeczna – dziewczynka sapnęła cicho, doszczętnie nas tym rozczulając. – Przepraszam.
Jak ktokolwiek mógłby się gniewać na moje dziecko? Przecież to niewykonalne.
Szefuńcio doszedł chyba do podobnych wniosków, bo położył Lilly rękę na głowie i delikatnym ruchem pogłaskał ją po włosach.
– Alberto – zagadnąłem, czując, jak od czasu do czasu zerka na mnie ukradkiem.
– Tak, Neil?
Nabrałem powietrze w płuca. Na samą myśl o tym, co miałem zamiar powiedzieć, uśmiechnąłem się z radością i niesamowitą ulgą.
– Jestem gotowy na powrót do domu. Chcę być blisko Olivii i Lillian.
Pchełka niemalże podskoczyła na siedząco, zapiszczała, a na końcu objęła mnie rączkami. Odwzajemniłem ten gest, przytulając córkę tak mocno, jak tylko było to możliwe. Nie czułem żadnego dyskomfortu, żadnego strachu. Moje wnętrze wypełniała czysta, bezinteresowna miłość, nie pozostawiając miejsca na nic innego.
Alberto, choć nie do końca przekonany co do pomysłu, którym go uraczyłem, nie mógł zapanować nad wędrującymi ku górze wargami. Chichot przeszczęśliwej pięciolatki zdawał się być zaraźliwy.
– Jesteś pewny, synu? – mężczyzna przesunął dłoń wzdłuż linii żuchwy. – Minęło zaledwie kilka tygodni, może jeszcze to przemyśl?
Podparłem się jedną ręką o ścianę, drugą wciąż przytrzymywałem Lillian. Kiedyś wstanie z podłogi nie byłoby dla mnie żadnym problemem, jednak teraz, kiedy mój organizm wciąż pozostawał osłabiony, musiałem mocno zacisnąć zęby, by nie jęknąć z wysiłku.
– Wszystko dokładnie przemyślałem.
Dowódca westchnął z rezygnacją i ostentacyjnie wzniósł oczy do sufitu.
– Nie mogę zabronić ci powrotu do domu – przyznał burkliwie – ale wiedz, że najchętniej przetrzymałbym cię u siebie jeszcze przez co najmniej dwa tygodnie.
Zamrugałem wesoło, nie kryjąc rozbawienia.
– Rozumiem, że to dla ciebie trudne – parsknąłem śmiechem, posadziłem sobie Lilly na biodrze i ruszyłem w stronę sypialni, którą dotychczas zajmowałem. Mój krok był nieco chwiejny, wręcz niestabilny przez narastające przemęczenie. – Wpadnij na kawę, kiedy już zaczniesz usychać z tęsknoty, tatku.
Alberto podążył tuż za mną. Ewidentnie nie miał zamiaru odpuścić.
– Neil, przestań sobie żartować – fuknął ostro. – Pamiętasz, że nadal musisz stosować się do bardzo restrykcyjnej diety?
– Pamiętam.
– A wszystkie leki?
– Poproszę Benny'ego o rozpiskę. Wyluzuj, będzie dobrze.
– No a jeżeli gorzej się poczujesz albo...
Przystanąłem w miejscu i odwróciłem się przodem do szefa, by móc spojrzeć mu prosto w mądre, otoczone licznymi zmarszczkami oczy.
– Alberto – położyłem mężczyźnie rękę na barku. – Dam sobie radę.
Szef patrzył na mnie przez paręnaście sekund, nie wypowiadając ani słowa. Dopiero, gdy zrozumiał, że naprawdę podjąłem decyzję i nie miałem zamiaru jej zmieniać, powoli pokiwał głową.
– Poproszę lekarzy, żeby zbadali cię zanim stąd wyjdziesz.
Starość. Tak właśnie wygląda starość, uznałem w duchu, zerkając na szefa ze znudzeniem. Kiedy dokładnie stał się taki przewrażliwiony?
– To konieczne?
– Oczywiście. Jeżeli coś będzie nie tak, zostaniesz tutaj, w łóżku pod czujnym okiem specjalistów.
Brakowało jeszcze, żeby pogroził mi palcem.
Mimo niesamowitej chęci odpowiedzenia szefowi czegoś, co z całą pewnością ani trochę by mu się nie spodobało – wręcz cholernie by go wkurwiło – schowałem wredną naturę w kieszeń i uniosłem kciuk, tym samym akceptując jego warunek.
Wiedziałem przecież, że bez względu na to, jakie wyniki otrzymam po badaniu, i tak wrócę do domu. W najgorszym wypadku grzecznie poproszę o zatajenie przed dowódcą kilku faktów, a w najlepszym – przyłożę Benjaminowi spluwę do skroni i zażądam postawienia bardziej satysfakcjonującej diagnozy. Trzeba sobie jakoś radzić w tym słodkim świecie Malbatu.


***

– Dobrze cię widzieć, Neil – gość, którego niejednokrotnie widywałem wcześniej, jednak za każdym razem byłem zbyt przyćpany lekami, by zapamiętać, jak właściwie miał na imię, wyciągnął dłoń w moją stronę. – Theodor Rønne – przedstawił się. – Wyglądasz o niebo lepiej niż gdy cię tutaj przywieziono.
Uścisnąłem rękę lekarza i posłałem mu sztywny uśmiech pod tytułem „niby co mam na to odpowiedzieć, skoro gówno pamiętam, bo prawie kopnąłem w kalendarz?".
Mężczyzna o dziwo bezbłędnie rozszyfrował mój wyraz twarzy. Musiałem przyznać, że był całkiem bystry i spostrzegawczy.
– Jak się czujesz? – zagadnął, robiąc miejsce dla Benny'ego, by on również mógł stanąć przy łóżku i trochę się na mnie pogapić. – Miewasz jakieś niepokojące objawy? Bóle brzucha, zawroty głowy, kołatanie serca?
– Nie. – skłamałem bez zająknięcia.
Oczywiście, że podczas długiego chodzenia – a tym bardziej biegania – myślałem, że wypluję płuca i padnę trupem. W dodatku doskwierały mi paskudne migreny. Ale czy zamierzałem komukolwiek o tym wspominać? Nie, bo nie byłem idiotą, żeby na własne życzenie przykuć się do łóżka na kolejne tygodnie.
Benjamin przyłożył stetoskop do mojej klatki piersiowej, a później użył drewnianego patyczka, by wepchnąć mi go aż do gardła, nieświadomie budząc kilka niezbyt wesołych wspomnień. Musiałem się mocno pilnować, żeby nie trzepnąć go w łeb, kiedy przed oczami migotała mi postać Marcelli trzymającej pustą butelkę po wodzie. Na końcu chciał wykonać badanie palpacyjne brzucha, ale widząc moją minę, szybko zrezygnował z tego pomysłu i zabrał ręce, stawiając cholernie profesjonalną diagnozę:
– Raczej będziesz żył.
Posłałem przyjacielowi szeroki uśmiech.
– Miło mi to słyszeć – stwierdziłem i zabrałem się do wciągania koszulki przez głowę. – To jak, mogę już iść?
Benjamin zlustrował mnie od góry do dołu, mrużąc oczy pod grubymi szkłami okularów. Nie wiedziałem, czego uparcie próbował się doszukać, ale coś mi podpowiadało, że Alberto miał w tym swój udział.
– Jak myślisz? – doktorek zdjął rękawiczki, zerknąwszy na Theodora z ukosa.
Drugi lekarz odchrząknął, a następnie poprawił kitel, sięgnął po teczkę z moimi wynikami i uśmiechnął się do Benjamina.
– Naprawdę sądzisz, że potrzebujesz pomocy w podjęciu decyzji? Jesteś świetnym lekarzem. Zresztą już ci mówiłem, że gdyby twoje umiejętności diagnostyczne były lekiem, to takim z górnej półki, zawsze skutecznym i niezawodnym.
Moje brwi poszybowały do góry. To jakiś żarcik medyczny? Ja pierdolę, nigdy nie słyszałem gorszego tekstu... Tym bardziej doznałem niemałego szoku, gdy mój wzrok padł na Benny'ego. Przyjaciel chyba nie do końca zgadzał się z moją opinią, bo szczerzył się, jakby dostał pieprzonego szczękościsku, a jego policzki pokryły rumieńce.
Co jest, do kurwy...?
– Daj spokój, Theo – parsknął, niedbale machając ręką.
Theo?
Otworzyłem szeroko oczy. Miałem ochotę przetrzeć je dłońmi, by upewnić się, że to co widziałem, nie było tylko wybrykiem mojej spaczonej wyobraźni.
– Mówię prawdę – lekarz wzruszył ramionami.
– Z kolei gdybyś ty był lekiem, to takim dostępnym bez recepty, ale z dodatkiem korzenia rożeńca górskiego, witaminy B6, inozytolu i L-tryptofanu. Zawsze potrafisz poprawić mi humor... – odpowiedział nieśmiało Benny.
Zaraz puszczę pawia.
Wyprostowałem plecy, wlepiając w przyjaciela sceptyczny wzrok. On jednak nie zwrócił na mnie uwagi... No oczywiście, kurwa, że nie widział mojego intensywnego spojrzenia, skoro gapił się na Theodora maślanymi oczami.
– Dziękuję za komplement. Cóż, Benjaminie, jeżeli kiedykolwiek będzie ci doskwierał za wysoki poziom stresu, chętnie pomogę – rzucił lekko lekarz, sprawiając, że żołądek związał mi się na supeł, bo odniosłem niepokojące wrażenie, że... on wcale nie żartował.
Wstałem z łóżka i odkaszlnąłem nerwowo.
– Będę już spadać – wymamrotałem, cholernie zażenowany całą sytuacją. Unikałem patrzenia na któregokolwiek z mężczyzn, co z całą pewnością nie uszło ich uwadze. – Dzięki za badanie. Benny, zgadamy się później.
Zgarnąłem swój skromny dobytek ze stołu, a następnie obrałem kurs na drzwi, by jak najszybciej wyjść z sypialni. Musiałem zaczerpnąć świeżego powietrza. I to szybko.
– Gdybyś czegoś potrzebował, daj znać, Neil – usłyszałem za plecami głos Theodora. – Jestem tu, żeby ci pomóc.
Mocno ścisnąłem klamkę.
– Jasne... – wycedziłem sucho – ...Theo.

***

Nie mogłem oderwać wzroku od Olivii. Krzątała się po kuchni, od czasu do czasu zerkając na mnie przez ramię. W swoich krótkich, opinających tyłek spodenkach i mojej koszulce, którą związała w taki sposób, żeby odsłaniała kawałek jej płaskiego brzucha, wyglądała niesamowicie pociągająco. Nie, „pociągająco", to za mało powiedziane. Wyglądała tak apetycznie, że byłbym skłonny zeżreć ją na kolację.
Zastukałem palcami o blat, czując jak usta napełniają mi się śliną. Oli po raz kolejny posłała mi przelotne spojrzenie spod długich rzęs, przez co szybko zmieniłem zdanie – najpierw chciałbym ją zerżnąć, dopiero później zeżreć. Na samo wyobrażenie o tym, co moglibyśmy zrobić na stole, przy którym właśnie siedziałem, serce zaczynało rozłupywać mi żebra.
Czy na widok Olivii zapomniałem o wszystkim, czego doświadczyłem z rąk ludzi Olgierda i pierdolniętej Marcelli? Oczywiście, że nie, chociaż chciałbym, by było inaczej. Ale czy wierzyłem, że nadszedł odpowiedni moment, żeby odciąć się od tego całego bagna, zostawić urazy duszy i ciała za sobą i zacząć nowe życie u boku dwóch cudownych dziewczyn? Jak najbardziej.
Lillian pokochałem całym sercem, odkąd tylko dowiedziałem się o jej istnieniu. Z kolei Olivii nie znosiłem tak bardzo, że aż zacząłem czuć do niej coś dziwnego, cholernie trudnego i wykraczającego poza granice logicznego myślenia. Czymkolwiek była ta niesamowicie silna emocja – nie przypominała już nienawiści, a raczej uwielbienie zwiastujące... Ta, cóż. Nic się nie zmieniło i na myśl o lukrowanej miłości wciąż chciało mi się rzygać. To zdecydowanie nie dla mnie.
Olivia ukucnęła, by zajrzeć do piekarnika. Jej okrągły tyłek, za którym okropnie tęskniłem, bo od dawna nie miałem okazji zanurzyć w nim swoich zębów, w tej pozycji prezentował się obłędnie.
Traumy – sraumy, kurwa mać, stwierdziłem luzacko, a następnie, uznawszy, że jestem zbyt młody i silny, by dać się stłamsić jakiejś wywłoce, która próbowała przywłaszczyć sobie mojego fiuta, a ostatecznie skończyła z kulą w czaszce, odsunąłem krzesło od stołu.
Życie w celibacie niezaprzeczalnie mi nie służyło. Nadszedł czas, żeby wziąć sprawy w swoje ręce... I to całkiem dosłownie.
– Holm – odezwałem się głębokim półszeptem, stając tuż za plecami Olivii. Ku mojej radości prawie podskoczyła ze strachu.
– Zwariowałeś? Chcesz, żebym dostałam zawału, dupku? – syknęła i przyłożyła sobie dłoń do piersi, a nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, już stała odwrócona przodem do mnie. – Właściwie to co ty robisz, Neil? Nie powinieneś siedzieć i odpoczywać? Benny mówił, że... – urwała, dostrzegłszy rozbawienie w moich oczach.
– Naprawdę chcesz teraz rozmawiać o Benjaminie? – przechyliłem głowę na bok. Cudownie się bawiłem podczas obserwowania, jak jej idealne, pełne i pokryte różowym błyszczykiem wargi rozchylają się w zaskoczeniu. – Te twoje gry wstępne są coraz dziwniejsze.
Olivia oparła dłonie na biodrach, składając usta w prowokacyjny dzióbek.
– Nie powinniśmy tego robić, Lewis.
– Oczywiście – przyznałem kobiecie rację bez najmniejszego zawahania. – To grzeszne, niewłaściwe, perwersyjne... – droczyłem się. – Ale spokojnie, nikomu o tym nie powiemy.
– Neil – parsknęła, delikatnie szturchając mnie w ramię. – Dobrze wiesz, że nie o to chodzi.
– Więc o co?
Oli westchnęła i powoli uniosła rękę, by sięgnąć do mojego policzka. Jej dotyk wywołał tak wiele skrajnych doznać na moim ciele, że aż zakręciło mi się w głowie. Przyjemne ciarki zaatakowały każdy skrawek skóry na plecach, jednak co z tego, skoro uderzenie gorąca przyprawiło mnie o mdłości, a koszulka przylgnęła do spoconego z nerwów torsu.
Okej, przyznaję, nie spodziewałem się, że będzie aż tak ciężko, ale nie miałem zamiaru odpuścić. Przecież jeżeli ktokolwiek mógł mi pomóc i sprawić, że seks znów stanie się niebiańską przyjemnością, zdecydowanie była to Olivia.
Terapeutyczne trzymanie się za ręce, chodzenie czy truchtanie postanowiłem zostawić dla frajerów, którzy nie wiedzieli czego tak naprawdę chcą. Ja wiedziałem – chciałem biegać i to tak szybko, żeby zabrakło mi tchu. Nie potrzebowałem przygotowań do maratonu. Musiałem tylko wystartować. Puścić się pędem i już nigdy nie patrzeć na to, co było. Nie oglądać się za siebie. Zostawić demony w tyle.
Chwyciłem Olivię w pasie. Nie protestowała, bo pragnęła tego tak samo, jak ja. Bez zbędnego przeciągania wpiłem się w jej miękkie usta.
Słodki Jezu.
Oli smakowała jak najpyszniejszy deser świata. Zarzuciła mi ręce na szyję i choć mój organizm zareagował na ten niespodziewany dotyk pieprzonym skurczem żołądka, miałem to gdzieś. Kontynuowałem badanie podniebienia Olivii swoim językiem. Zamknąłem oczy, naiwnie licząc na to, że gdy wyłączę jeden ze zmysłów, niepokój po prostu przeminie.
Niby dlaczego miałbym się bać kobiety, która była mi tak bliska?
Wyobrażałem sobie, jak biegnę, duszę się i pocę. Puls dudnił w moich skroniach, płuca walczyły o każdy oddech.
Rozluźnij się, Neil. To nic takiego.
Ręka Oli pomknęła w dół, szybko odnajdując mojego penisa. Zacząłem liczyć sekundy, by odwrócić uwagę od coraz mocniejszego kołatania w klatce piersiowej. Całe ciało paliło mnie żywym ogniem, włoski na karku stały dęba, a ja... ja właśnie tego chciałem.
Chciałem, żeby było już po wszystkim.
Chciałem normalności.
Chciałem kochać się z Olivią.
„Chciałem". Pierdolone słowo klucz, bo jak szybko z przerażeniem odkryłem – chciałem, ale nie mogłem.
Otworzyłem oczy i spojrzałem w kierunku własnego krocza, czując jak krew nieprzyjemnie szumi mi w uszach. Jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyłem problemów z erekcją. Nie miałem pojęcia, co się dzieje i dlaczego Arnold postanowił mnie wystawić. Wcześniej faktycznie czułem paraliżujący strach, więc unikałem jakichkolwiek kontaktów cielesnych, każdy to rozumiał i szanował moje granice. A teraz? Teraz świadomie zainicjowałem stosunek seksualny, byłem, kurwa, gotowy, miał mi pomóc odzyskać dawnego siebie i co? I mi nie stanął, do cholery!
Zacisnąłem palce na biodrach Olivii. Zawsze najbardziej pragniemy tego, czego nie możemy mieć, więc chęć zbliżenia stała się jeszcze większa. Podniecenie, choć wymieszane z dyskomfortem i stresem, rozpaliło ogień w moim podbrzuszu. Czułem, jak płonę z potrzeby przedarcia się przez wszystkie bariery oddzielające mnie od Oli. Nieznacznie wysunąłem biodra, jedyne o czym marząc to wepchnięcie swojego kutasa w jej ciasne, gorące wnętrze... Ale on dalej nie chciał się podnieść.
Warknąłem z frustracji i zrobiłem krok wstecz. Olivia, dostrzegłszy narastającą złość w moich oczach, pokręciła głową i uśmiechnęła się łagodnie.
– Spokojnie, Neil – wyglądała, jakby fakt, że nie byłem w stanie zrobić tego, czego tak cholernie pragnąłem, ani trochę jej nie zaskoczył. Wkurwiło mnie to jeszcze bardziej. – Mamy czas, stawiaj małe kroczki...
Przygryzłem wnętrze policzka. Może łatwiej byłoby mi zaakceptować porażkę i zdradę Arnolda, gdyby rozumiał, co tak naprawdę działo się z moim ciałem. Nie wiedziałem już, czego tak naprawdę chcę, na ile mogę sobie pozwolić. Przeczesałem włosy palcami, zagubiony i wściekły jednocześnie.
– Zaraz wracam – rzuciłem, a następnie cmoknąłem Olivię w usta.
Silny dreszcz przemknął po moim kręgosłupie. Dezorientacja spowodowana coraz to dziwniejszymi reakcjami mojego organizmu przybrała na sile. Potrzebowałem pomocy.
Oli ruszyła za mną w kierunku drzwi wyjściowych.
– Dokąd idziesz?
– Nie czekaj z kolacją.
– Neil!
Nie odpowiedziałem. Najchętniej pobiegłbym przed siebie, ile sił w nogach, ale przypuszczałem, że zemdlałbym gdzieś po drodze z przemęczenia. Ograniczyłem się więc do szybkiego marszu. Na szczęście od celu nie dzielił mnie długi dystans – już po chwili przechodziłem przez podwórko Collinsów. Dopadłem do drzwi i spróbowałem je otworzyć. Zamknięte. Nic dziwnego, w sumie zbliżała się północ. Wiedziałem, że jeżeli szarpnę za klamkę jeszcze kilka razy, uruchomię alarm przeciwwłamaniowy. Nie miałem jednak zamiaru straszyć przyjaciół, zwłaszcza teraz, kiedy każdy był dziwnie spięty przed nadciągającym spotkaniem z Olgierdem.
Położyłem kciuk na skanerze linii papilarnych, który znajdował się tuż obok drzwi, odczekałem trzy sekundy, a po usłyszeniu charakterystycznego dźwięku odblokowywania zabezpieczenia, wykonałem kolejną próbę dostania się do środka.
Voilà, gotowe.
Przekroczyłem próg willi. W przestronnym holu panowała całkowita ciemność, co mogło oznaczać, że wszyscy domownicy już smacznie spali. Dobrze wychowany człowiek pewnie odwróciłby się i wyszedł, ale ja na szczęście nie musiałem zaprzątać sobie głowy pierdołami typu savoir-vivre. Miałem cholernie wielki problem i potrzebowałem natychmiastowego wsparcia. Nie mogłem czekać do rana, kiedy Arnoldowi groziło niebezpieczeństwo. Benjamin na bank pomylił moje wyniki badań. Zapewniał mnie, że podczas pobytu w kryjówce Olgierda nie zaraziłem się żadnym syfem, ale jak inaczej wyjaśnić to, co miało miejsce przed paroma minutami? Mój fiut chyba stracił czucie, do cholery. Być może czekało mnie przyjmowanie kolejnych leków... Albo poważna operacja...
Ja pierdolę.
Na myśl o Arnoldzie, z którym bez dwóch zdań coś było nie tak, nogi się pode mną ugięły. Bezceremonialnie wtargnąłem do salonu. Musiałem działać.
– Neil? – Alice wytrzeszczyła oczy, jakby co najmniej zobaczyła ducha, a nie swojego najlepszego przyjaciela.
Niby co ją tak zdziwiło? To, że wszedłem sobie do ich uroczego gniazdka i przeszkodziłem im w oglądaniu głupiego filmu, czy fakt, że zapomniałem założyć buty? Wielkie mi, kurwa, halo. Ciekawe czy ona myślałaby o obuwiu, gdyby jej najważniejsza część ciała odwaliła taką manianę.
Christian wyglądał na niemniej zaskoczonego od swojej żony. Przestał obejmować Alice, odstawił miskę z chipsami na stolik i otaksował mnie zaniepokojonym spojrzeniem.
– Wszystko w porządku?
Jak gdyby nigdy nic stanąłem na środku salonu.
– Jest źle, stary. – palnąłem bez owijania w bawełnę.
Alice i Christian gwałtownie wyprostowali plecy, odrzucając na bok wełniany koc.
– Co się stało? – zapytali niemal równocześnie.
Długo by opowiadać.
Jako że w mojej ocenie liczyła się każda sekunda, sięgnąłem do sznureczków od dresów i mocno za nie pociągnąłem.
– Zamknij oczy, Morgan. – rzuciłem do przyjaciółki, na co zareagowała jeszcze większym osłupieniem.
– Słucham? – zmarszczyła brwi.
Odsunąłem rękę od luźnego materiału spodni, które momentalnie opadły mi do kostek.
– Jezu! – pisnęła Alice, chowając twarz w dłoniach.
No przecież ostrzegałem.
– Neil! – krzyknął Christian.
– Kutas mi się zepsuł, nie staje! Weź coś zrób!

MALBAT TOM 5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz