Rozdział 40

1.8K 143 22
                                    


Christian

Ryłem czubkiem buta w śniegu tak długo, że aż przebiłem warstwę białego puchu i lodu, a moim oczom ukazały się deski pomostu. Wypaliłem sześć szlugów. Co prawda przy czwartym zaczęło mnie mdlić, ale nie przestawałem sięgać po kolejne fajki. Bezskutecznie szukałem pomocy w nikotynie, chciałem, by sprawiła, że wyrzuty sumienia przestaną mnie nękać, ale wszystko szło na marne. Z każdą chwilą czułem się coraz gorzej.
Popełniłem błąd, którego nie miałem prawa popełnić – straciłem panowanie nad nerwami, uderzyłem własne dziecko... Czy Ashley byłaby w stanie mi to wybaczyć? A Alice? Jak moja żona zareaguje na wieść o tym, że skrzywdziłem naszego syna?
Wypuściłem dym z płuc, zgarbiłem plecy i oparłem dłonie na kolanach, by przyszykować się do ewentualnych wymiotów, a następnie przymknąłem powieki.
Jestem kompletnym zerem, pomyślałem ze wstydem i goryczą. Jestem, kurwa, skończonym idiotą. Jestem beznadziejnym ojcem i zasługuję na wszystko, co najgorsze.
Nim skończyłem się wewnętrznie biczować, Król Niebios, który najwyraźniej wysłuchał moich żałosnych żali w mgnieniu oka, już zsyłał na mnie karę. Cóż, sam tego chciałem, wiem, ale twierdząc, że zasługuję na wszystko, co najgorsze, nie miałem na myśli aż takiego koszmaru...
– Christian! – śpiewny głos Tary odbił się echem od surowych, ośnieżonych skał.
Zadarłem głowę i popatrzyłem w niebo.
– Wielkie dzięki, wszechmogący Panie. – mruknąłem.
Kobieta zbliżała się z każdą sekundą, słyszałem jej wesołe nucenie.
Wyprostowałem plecy, by zmusić się do łypnięcia w kierunku Tary.
– Wszystko w porządku? – Teściowa stanęła ze dwa, góra trzy metry ode mnie.
– Nie bardzo. Właściwie to przyszedłem tutaj, żeby pobyć chwilę sam. Nie mam ochoty na rozmowy, muszę przemyśleć parę spraw.
– Och, rozumiem.
Odetchnąłem z ulgą. Cieszyłem się, że chociaż raz matka Alice nie zapomniała zabrać mózgu z domu i umieściła go na odpowiednim miejscu w czaszce. Ba! Nawet postanowiła go użyć.
– Nie mam zamiaru ci przeszkadzać, Christianku. – dodała.
– Świetnie, cieszę się, że...
Chwila... Christianku?
Zmarszczyłem brwi, racząc teściową podejrzliwym spojrzeniem. Coś mi tu śmierdziało... Coś, oprócz Tary, rzecz jasna.
– Ej, dlaczego nazwałaś mnie Christia...
Nie dokończyłem. Pręt przypominający odnóże jakiegoś wielkiego zwierzęcia – miałem zajebiście wielką nadzieję, że cholernej Morgan jeszcze do końca nie popierdoliło i nie były to szczątki Balto – przeleciał mi tuż nad głową.
Wytrzeszczyłem oczy i odruchowo wyrzuciłem peta, po czym przyłożyłem sobie dłonie do włosów, które przed chwilą musnęła metalowa laga.
– Zwariowałaś?! – Wrzasnąłem. Nie wiedziałem, czy bardziej otumaniała mnie dezorientacja, czy wściekłość. – Co ty wyprawiasz?!
Tara zaśmiała się opryskliwie.
– Wymierzam ci sprawiedliwość. – odparła.
Znów odchyliłem głowę i wbiłem wzrok w spowite mrokiem niebo.
– Poważnie, Boże? – sapnąłem, licząc na odpowiedź Najwyższego. Zamiast niego jednak odezwało się to wstrętne babsko, które przed paroma sekundami próbowało mnie zabić:
– Skończ pajacować, Christian!
– Wiesz, że jeżeli mnie zaatakujesz, będę miał pełne prawo się bronić, a to oznacza, że wreszcie cię zabiję? – parsknąłem z rozbawieniem, widząc wkurwioną minę teściowej.
– Zaryzykuję, dupku.
– Śmiało. – zarechotałem, lecz uśmiech dość szybko zszedł mi z twarzy. Tara odpaliła swój szósty bieg. Słowo daję, nie wiedziałem, że była aż tak sprawną... babcią. – Kurna! – Syknąłem, gdy poczułem jak pazury kobiety zatapiają się w mojej skórze na szyi. – Puszczaj!
– Jak mogłeś to zrobić?!
Chwyciłem Tarę za ramiona i lekko ją odepchnąłem, a w przeciągu sekundy pożałowałem, iż zrobiłem to na tyle delikatnie, że nie wpadła do fiordu. Zabawnie byłoby obserwować, jak płynie do brzegu i modlić się o to, by jej tłuste cielsko pożarły orki.
Morgan zmrużyła powieki. Po co? Nie miałem pojęcia. Może chciała wyglądać groźniej, może nie mogła dostrzec mnie bez okularów. Tak czy siak, wyglądała idiotycznie, a zachowywała się jeszcze gorzej. Nie zdążyłem uchylić ust, by o cokolwiek zapytać, bo teściowa uniosła nogę i próbowała kopnąć mnie w... O nie. Tam nie wolno.
– Taro! – Krzyknąłem z oburzeniem, gdy zablokowałem uderzenie kobiety. – Nie wiesz, że od takiego kopniaka w członka mężczyzna może cierpieć na bezpłodność?! Chcesz mieć jeszcze wnuki, do cholery?
– Wnuki? – wydała z siebie wymuszony chichot. – A po co?! Żebyś się nad nimi znęcał?!
– Znęcał? O czym ty...
Matka Alice zacisnęła palce na materiale mojej kurtki. Nasza szarpanina zaczęła przybierać na sile, co niespecjalnie mi się podobało, bo doskonale wiedziałem, że jeżeli ta jędza wpadnie do wody, polecę razem z nią.
Przejechaliśmy kilka centymetrów na lodzie. Tara złapała mnie jeszcze mocniej, więc przycisnąłem stopy do desek, by wyłapać stabilny grunt. Właśnie wtedy stwierdziłem, że walki zięciów i teściowych na lodowisku mogłyby być genialnym pomysłem na program rozrywkowy.
Nie zarejestrowałem momentu, w którym się poślizgnąłem, po czym wylądowałem na glebie, a Tara na mnie. Zostałem chyba nieco otumaniony przez szok, bo kompletnie zapomniałem, że powinienem się bronić. Oberwałem w policzek, jednak taka była z Morgan morderczyni, że zamiast pięścią, uderzyła mnie z otwartej dłoni. Przez chwilę miałem ochotę wybuchnąć perfidnym śmiechem, lecz właśnie wtedy Tara pochyliła się i sięgnęła po pręt, którym wcześniej próbowała rozłupać mi łeb na pół.
Gdzie, do kurwy nędzy, podziały się te wszystkie książkowe babcie? Tara powinna siedzieć w bujanym fotelu, dziergać pieprzony szalik i trzymać na kolanach utuczonego kota, a nie robić wszystko, by odebrać mi życie. Nie rozumiałem, dlaczego większość emerytek, to łagodne, urocze staruszki, a moja teściowa postanowiła zostać damską wersją Rambo.
Ciężka, metalowa laga błysnęła w powietrzu. Uniosłem biodra, efektem czego matka Alice straciła równowagę i zsunęła się na mokre, zalodzone deski. Prawdopodobnie nasza walka już na tamtym etapie dobiegłaby końca, bo znów miałem przewagę nad tą świruską... w sensie nad swoją kochaną teściową, lecz sprawy przybrały niespodziewany obrót. Nawet w najgorszych koszmarach nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek doświadczę czegoś tak potwornego...
Zamrugałem ze zdziwieniem, gdy do moich uszu dotarł dobrze mi znany odgłos małych, słodkich stópek. Właściwie to łapek, choć w przypadku ptaków, te określenie chyba również nie było do końca trafne.
Furia pędziła środkiem pomostu, żółty blask padający z najbliższej latarni, oświetlał moje puchate zwierzątko. Byłem święcie przekonany, że biedna ptaszynka się przestraszyła i biegła w naszą stronę, by wpaść w moje ciepłe, ojcowskie objęcia... ale nie. Ona po prostu chciała zaatakować Tarę. Cóż, uświadomiłem sobie o tym trochę za późno, bo dopiero, gdy Furia zatrzepotała skrzydłami, a następnie wskoczyła na głowę Morgan i wplątała się w jej jasne włosy.
Na pomoście rozległ się głośny wrzask.
– Christian! Zabierz ją!
– To mądre, tresowane stworzenie – odparłem niewzruszonym tonem. – Broni mnie.
– Zaraz wydrapie mi oczy!
Gdybym nie leżał na ziemi i nie podpierał się łokciami, ułożyłbym dłonie w modlitewnym geście.
– Obiecujesz? – zapytałem z nadzieją.
– Przestań się wydurniać, Christian! Mówię poważnie!
Wcale się nie wydurniałem, ale uznałem, że czas schować dumę w kieszeń i odpuścić. W sumie oślepienie Tary nie przyniosłoby mi żadnych korzyści, a wręcz przeciwnie – na bank stałaby się jeszcze bardziej upierdliwa. Żeby na dobre pozbyć się teściowej, musiałbym ją utopić, jednak trochę tęskniłbym za tym jej wkurwiającym, skrzekliwym głosem. Z kim bym się kłócił, gdyby Morgan kopnęła w kalendarz? Uznawszy, że śmierć Tary nie do końca jest mi na rękę, zawołałem w kierunku Furii:
– Malutka, przestań dziobać babcię po głowie!
– Nie nazywaj mnie babcią tego zdziczałego, wściekłego ssaka!
– Poważnie? – prychnąłem. – To ptak. Ma, kurwa, skrzydła i...
– Zdejmij ją ze mnie! Boli! Boli! – darła się podczas bezsensownej szamotaniny z Furią.
Westchnąłem ostentacyjnie.
– No już, ptaszku. Wystarczy.
Nie posłuchała. Chyba jednak nie była tak wytresowana, jak mi się wydawało. Cóż... właściwie to nie znała żadnych komend.
Tara zerwała się na równe nogi i wymachiwała rękoma na boki. Parę razy prawie przywaliła mi swoją metalową pałką, którą – nie wiadomo po jaką cholerę – wciąż trzymała w dłoni. Zacząłem podnosić się do pionu, bo tylko na stojąco mógłbym zdjąć Furię z głowy kobiety, lecz gdy tylko ugiąłem kolana, gotowy do zmiany pozycji, spadło na mnie coś ciężkiego, tłustego i tak paskudnego, że całe gangsterskie życie momentalnie stanęło mi przed oczami.
Wiele już przeszedłem, niejednokrotnie zostałem pobity, ranny, a nawet porwany i torturowany, ale tego, na co skazała mnie Tara Morgan, nie mogłem porównać do niczego innego.
Ja pierdolę!
– Zł...złaź...! – wystękałem prosto w galaretowatą dupę teściowej, która rozpłaszczyła się na mojej twarzy.
Jeżeli wcześniej myślałem, że chciało mi się rzygać – byłem w błędzie. Dopiero, gdy matka Alice poślizgnęła się na lodzie, a jej tyłek zaczął miażdżyć mi gębę, poczułem prawdziwe mdłości.
Metalowa pałka znienacka uderzyła mnie w nogę. Syknąłem z bólu, ale pośladek Tary stłumił ten dźwięk, więc nie sądziłem, by miotająca się na boki kobieta mogła go usłyszeć.
– Zabierz tego ptaka! – Zaskomlała Morgan.
– Zabierz ten zad! – Odpowiedziałem, równie płaczliwym tonem.
Kobieta zignorowała moje błagania. Nie przestawała walczyć z Furią, a fakt, że brakowało mi tlenu, bo mój nos utknął niedaleko miejsca, w którym nigdy, kurna, nie powinien był się znaleźć, najwyraźniej ani trochę jej nie interesował. Gdyby nie powaga sytuacji, powiedziałbym, że Tara miała mnie w dupie.
Cóż, Neil by się uśmiał.
Stalowa broń teściowej znów rąbnęła o moją nogę, tym razem o piszczel, więc jakimś cudem przechyliłem głowę, otworzyłem usta i rozdarłem się na całej gardło. Najgorsze w całej durnocie Tary Morgan było to, że ona nawet nie chciała mnie bić. Po prostu bezmyślnie wymachiwała tą cholerną lagą na wszystkie strony świata.
– Boli! – pisnęła. Furia nie oszczędzała jej kudłów. – Boli, boli!
– Co ty nie powiesz?!
– Pomóż mi!
Metalowa rura uderzyła w kawałek lodu tuż przy mojej prawej kości biodrowej. Mimo mokrych ubrań i panującej temperatury, zrobiło mi się gorąco.
– Niby jak?! – Jęknąłem.
Kolejne walnięcie, tym razem w deskę przy lewej nodze. Zadrżałem.
– Pomóż! Christian, to boli!
– Ale jak mam ci pomóc, skoro zgniatasz mnie swoją wielką du... – urwałem, gdy ogłuszyło mnie przepotężne ryknięcie wymieszane z serią misternych przekleństw. Ten dziki dźwięk pochodził prosto z mojego wnętrza.
Ból krocza promieniował mi aż do pleców oraz klatki piersiowej. Zachłysnąłem się własną śliną, a następnie – całkowicie pozbawiony mocy – ułożyłem głowę na mokrych deskach i z całej siły zacisnąłem zęby. Musiałem jakoś poradzić sobie z cierpieniem, które przechodziłem po tym, jak Tara trafiła w mojego fiuta... szkoda tylko, że przed zaciśnięciem kłów nie upewniłem się, iż żaden fragment cielska teściowej nie znajduje się między nimi.
Morgan zaskrzeczała, niczym pterodaktyl pizgnięty przez kawałek meteorytu.
Ugryzłem własną teściową. I to w dupę. Bóg skazał mnie na naprawdę surową karę. Zaczynałem już nawet wątpić, że serio zasłużyłem na aż takie męki.
Rozmyślanie na temat mojej lichej moralności przerwał odległy, acz dobrze słyszalny dźwięk... syren? Byliśmy tak zaskoczeni, że nawet cholerna Tara przestała wrzeszczeć, mimo że Furia wciąż dziobała ją w łeb.
Wysunąłem pół twarzy spod tyłka kobiety i powiodłem wzrokiem w kierunku brzegu. Leżałem kilka metrów od początku pomostu, ale doskonale widziałem mrugające czerwone lampy oraz poruszenie przed naszymi willami. Nie dostrzegałem konkretnych postaci, ale w całym tym zgromadzeniu rozpoznałem Masona i Neila. Tego pierwszego nie dało się nie zauważyć, z kolei Lewis trzymał na rękach Lilly, a pod nogami biegał mu wielki pies.
– Co się dzieje? – Wychrypiała Morgan.
– Skąd mam wiedzieć? Może byłoby mi łatwiej cokolwiek zrozumieć, gdybyś mnie nie podduszała!
– Stać! – rozkazał ktoś w oddali. Brzmiał na nieźle wkurzonego. – Nie ruszać się!
To jakiś żart?
Nim zdołałem opieprzyć ochroniarza, który znienacka stanął obok nas i zaczął świecić mi latarką po oczach, mężczyzna znów krzyknął, tym razem łagodniej, z niemalże ulgą:
– Szefie! Tu są! Znalazłem ich! Wyłączcie alarm!
Po mojej lewej pojawił się kolejny gość z ochrony, chwilę później jeszcze jeden, a po upływie zaledwie kilku sekund tuż nad nami stanął sam Alberto. Ciężko dyszał i wyglądał na niesamowicie roztrzęsionego. Nie rozumiałem jego zachowania, niby czym zestresował się bardziej niż ja – człowiek z nosem w dupie własnej teściowej?
– Co wy robicie, do jasnej cholery?! – Warknął ostro.
Furia nastroszyła pióra, zeskoczyła z głowy Tary, wyrywając jej przy tym kilka włosów i wylądowała na pomoście obok mojej twarzy, po czym popatrzyła na mnie ze współczuciem. Nic, kurna, dziwnego. Sam sobie współczułem.
– Dobre pytanie... – wycharczałem niewyraźnie w ramach odpowiedzi.
Dwóch ochroniarzy zostało gwałtownie przesuniętych na boki, a między nimi pojawił się Neil. Wytrzeszczył oczy, zlustrował nas od góry do dołu i przycisnął dłoń do ust. Nie sprawiło to jednak, że rechot, który mu się wymsknął, został skutecznie zagłuszony. Wręcz przeciwnie – poniósł się echem wzdłuż całej ściany ostrych skał.
Zmarszczyłem brwi, posławszy przyjacielowi gniewne spojrzenie. Zignorował je, nic nowego. Najwyraźniej nie tylko Morgan miała mnie w... Dobra, nieważne.
– Słuchaj, stary – ślepia blondyna błyszczały szaleńczym rozbawieniem – nie wiem, jak wytłumaczysz się przed Alice, ale chcę tego posłuchać.

***

– Rozum wam odebrało?!
Straciłem dziś parę rzeczy, na przykład godność czy chęci do życia, ale akurat rozum miał się całkiem nieźle, więc wcisnąłem dłonie do kieszeni i odburknąłem dowódcy:
– Nie.
Alberto wycelował palcem w naszą trójkę.
– Jak wy wyglądacie? – syknął.
Cóż, doskonale wiedział, co stało się z Liamem, ale rozumiałem, że przy mojej ciężarnej żonie musiał rżnąć głupa. Powiodłem więc spojrzeniem po twarzy syna, a następnie przeniosłem je na teściową.
Tara wyglądała, jakby czesał ją niewidomy, nadpobudliwy fryzjer, skórę tuż pod linią włosów miała podrapaną i zaczerwienioną, z kolei przy prawym pośladku trzymała worek z lodem.
Ja niby wyglądałem całkiem normalnie, ale wcale się tak nie czułem. Kutas wciąż bolał mnie do tego stopnia, że byłem przekonany, iż już nigdy mi nie stanie, a nawet jeśli, to na pewno nie prosto.
– Liam – wyszeptała przerażona Alice – Christian, mamo... Co wam się stało?
Nie chcesz wiedzieć, skarbie.
– To bardzo długa i nudna historia – odparła Tara z miną niewiniątka.
– Nudna historia? Mamo, przecież słyszeliśmy wasze krzyki! Alberto musiał włączyć alarm!
– Nie wiedziałem, że mamy takie bajery – niespodziewanie odezwał się Mason, który siedział na kanapie obok Neila. – Syreny, czerwone światła i...
– Oczywiście, że nie wiedziałeś, bo nigdy wcześniej nie było potrzeby uruchamiania tak silnego systemu ochronnego! – Alberto aż się zapowietrzył. – Myśleliśmy, że ktoś robi wam krzywdę!
Odchrząknąłem pod nosem.
– No cóż, w pewnym sensie mieliście rację...
– Zamknij się. – prychnęła Tara.
– Mamo!
– Ej, przestańcie denerwować Alice – Nancy wstała z fotela i podeszła do mojej żony.
– Chcę wiedzieć, co tu się stało!
– Kochanie – posłałem kobiecie nerwowy uśmiech – naprawdę nie powinnaś się przejmo...
– Mów!
– Proszę nie stresować mojego bratanka – palnął Neil z niemalże irytacją. – Przez was ten dzieciak będzie musiał zażywać leki na uspokojenie już od pierwszych sekund życia.
– Czekam na wyjaśnienia! – ciągnęła Alice.
– Raczej się nie doczekasz.
– Christian!
– No co?!
– Ingrid jest w ciąży.
Poczułem się, jakby ktoś założył mi na+ głowę plastikową torebkę, nie mogłem wykonać najpłytszego wdechu.
– Co? – wyrzęziłem z trudem.
Chłopak podrapał się po brodzie.
– Ingrid, moja koleżanka ze szkoły, jest w ciąży. Będę ojcem.
Powoli odwróciłem wzrok od syna. Musiałem sprawdzić, czy pozostali członkowie rodziny słyszeli to samo, co ja.
– Jezu – Alice przyłożyła sobie drżące dłonie do ust. – O czym ty mówisz, dziecko? Przecież nie widzieliście się od...
– No wiem, niedługo ma termin porodu.
– O kurwa – Gruby łypnął na Lewisa. Nie wiedziałem, który z nich miał szerzej otworzone oczy. – Więc Alice zostanie matką i babcią?
Zakręciło mi się w głowie. Dosłownie, więc odruchowo uwiesiłem się ramienia Tary. Nie odepchnęła mnie, a wręcz przeciwnie – sama była w takim szoku, że przycisnęła swój policzek do mojej piersi.
– Liam – tym razem głos zabrał Alberto. Jako szef Malbatu, próbował jakoś panować nad emocjami, ale jego siwe brwi znajdowały się prawie że na czole, a broda nieco mu drżała. – O czym ty mówisz?
Młody westchnął cicho.
– Pomyślałem, że po narodzinach dziecka razem z Ingrid zamieszkamy tutaj. No chyba, że wyrzucicie mnie z domu i będę musiał się wyprowadzić... Ale moja dziewczyna jest naprawdę w porządku, przysięgam. Po prostu nie do końca widzi się w roli matki, więc zdecydowaliśmy, że ja zajmę się maluchem, a ona zacznie na nas zarabiać. Ma bardzo ambitne plany, chce zostać piosenkarką i...
– Jaką piosenkarką, do cholery?! – Alice uniosła ręce i chwyciła się za głowę. – Liam, czy ty sam siebie słyszysz?! Przecież Ingrid to nieodpowiedzialna gówniara! Jak ty sobie to wszystko wyobrażasz?!
– No myślałem, że mi pomożesz – odpowiedział butnie. – Przecież niedługo sama zostaniesz mamą, to co za różnica, czy wychowasz jedno dziecko, czy dwoje?
– Żartujesz sobie ze mnie?!
Serce stanęło mi w piersi i prawdopodobnie już nigdy nie zaczęłoby bić, gdyby nie Liam, który nagle, bez uprzedzenia, wybuchnął głośnym, nastoletnim rechotem. Zdezorientowany obserwowałem, jak szczyl – kompletnie nieprzejęty faktem, że doprowadził nas wszystkich na skraj pierdolonego załamania – zwija się ze śmiechu.
– Oczywiście, że żartuję. – Wydusił z siebie. – Ingrid nie jest w ciąży, ale pokłóciłem się dziś z tatą, a później babcia próbowała go zabić przy pomocy sztucznej racicy renifera na baterie. Szarpali się na pomoście i dlatego Alberto musiał włączyć alarm. To wszystko.
Żołądek ścisnął mi się na supeł. Przełknąłem ślinę i z duszą na ramieniu obróciłem twarz w kierunku żony. Alice stała na środku salonu z rozdziawionymi ustami, minęła dłuższa chwila, nim dostrzegłem, że jej wargi lekko się unoszą. Dopiero gdy odchyliła głowę i uraczyła nas histerycznym śmiechem, zrozumiałem, jak wielkiego miałem farta. Uczucie ulgi spłynęło po mnie, niczym lodowata woda chluśnięta z wiadra.
– O rany... – kobieta nie przestawała chichotać. – Dzięki Bogu! Tak bardzo się cieszę...
Tak... ja również.
Cholera, niewiarygodne, że koniec końców wszystko dobrze się skończyło. Nie dostałem ochrzanu stulecia od żony, nie zamordowałem teściowej – z czego swoją drogą byłem naprawdę dumny – a w dodatku Liam chyba wybaczył mi mój fatalny, rodzicielski błąd.
Posłałem synowi uśmiech, odpowiedział mi tym samym.
– Dobra robota – poruszałem ustami, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
Liam na szczęście potrafił bezbłędnie czytać z ruchu warg. Puścił mi oko i uniósł kciuk w górę. Nastał czas pokoju... Przynajmniej na dziesięć sekund, bo później odezwał się Mason:
– Wciąż czegoś nie kumam – oznajmił głupio, zerknąwszy na nastolatka. – Dlaczego masz podbite oko?
– Gruby! – wrzasnęliśmy równocześnie... ja, Liam i Tara.

***

– Jeszcze kilka minutek – Alberto odsunął lornetkę od twarzy.
Nieczęsto miałem okazję widzieć go tak zadowolonego i przepełnionego ekscytacją. Pomimo swojej pomarszczonej twarzy i siwej brody, wyglądał jak szczęśliwe dziecko.
Poprawiłem kaptur. Mróz niemiłosiernie szczypał mnie w uszy, ale wcale mi to nie przeszkadzało – święta zbliżały się wielkimi krokami, to i minusową temperaturę oraz potężne zaspy śniegu traktowałem z większą przychylnością. Krajobraz wokół terytorium Malbatu przypominał bajkową krainę. Żałowałem tylko, że podziwianie jej piękna w świetle dnia praktycznie graniczyło z cudem – słońce wschodziło po jedenastej, a przed trzynastą nie było już po nim śladu. W dodatku niebo przez większość czasu zdobiły chmury.
– Wszystko powoli wraca do normy – stwierdziłem z uśmiechem.
Szef skinął głową, efektem czego śnieg z czapki opadł mu na ramiona.
– Dokładnie. – przyznał mi rację. – Został jeszcze tylko Elvis Moore, ale tym skurwysynem zajmiemy się później. Teraz skupmy uwagę na świętach i szykowaniu pokoiku dla mojego wnuczka. A właśnie, zapomniałbym – Alberto wyszczerzył zęby i popatrzył na mnie błagalnie. – Mogę kupić wózek?
Parsknąłem z rozbawieniem.
– Chyba będziesz musiał przedyskutować ten temat z Neilem, Benjaminem i Masonem. Uparli się, że to oni zorganizują młodemu wózek, wybrali taki z wzorami błyskawic po bokach i logiem Formuły1 na uchwycie do prowadzenia. Alice nie jest zachwycona tym pomysłem, ale mi się podoba.
Mężczyzna roześmiał się głośno i znów przyłożył lornetkę do twarzy.
– Niech będzie. Ale my z Tarą kupimy łóżeczko.
– W porządku, na pewno wybierzecie coś piękne... – urwałem, gdy do moich zmarzniętych uszu dotarł charakterystyczny warkot silników. Serce zabiło mi mocniej w piersi, a przyjemne dreszcze przebiegły wzdłuż kręgosłupa. – Jadą?
Kąciki ust Alberto powędrowały ku górze.
– Jadą.
Nogi zaczęły mi się trząść, lecz nie z zimna czy nerwów, a chorej ekscytacji. Moje wewnętrzne demony łaskotały mnie w żołądek, czułem, jak adrenalina rozsadza mi żyły, krew szumi w skroniach.
– Ilu ich jest? – spytałem.
– To bez znaczenia. Żaden nie przeżyje.
Pierwszy motocykl wyjechał zza zakrętu, zupełnie jakby chciał potwierdzić słowa dowódcy Malbatu. Pędził w naszym kierunku, a tuż za nim nadciągała cała banda zwyrodnialców w skórzanych kurtkach. Ostatnie promienie słońca odbijały się od ich maszyn i kasków, ryk silników wymieszany z podmuchami wiatru tworzył złowieszczą symfonię.
Zadarłem podbródek i spojrzałem prosto w oczy gnającego przydupasa Olgierda. Był już na tyle blisko, że z łatwością dostrzegł wyraz mojej twarzy. Od od razu zrozumiał, co miałem mu do przekazania. Nagły przypływ satysfakcji zmusił mnie do bezczelnego rechotu.
Kutas na jednośladowcu nacisnął hamulec, ale było już za późno. Jego pojazd i większość ciała wciąż pędziły w stronę bramy, z kolei głowa poturlała się po jezdni, po czym zginęła pod kołami następnych maszyn.
Kolejne łby motocyklistów spadały na ziemię, co kilka sekund któryś ze skurwysynów tracił życie, a ostra, metalowa linka, którą powiesiliśmy w poprzek drogi, choć wcześniej całkowicie niewidoczna, teraz stawała się coraz bardziej czerwona. Nie minęła minuta, a krew zaczęła z niej kapać jak z kranu.
Ciała bez głów ścieliły asfalt niczym plugawy dywan. Ginęli jeden po drugim, zdezorientowani, przerażeni, oszołomieni.
Ci, którzy zdążyli nieco wyhamować przed spotkaniem z egzekucyjną linką, zeskakiwali ze swoich jadących maszyn, łamali sobie nogi, upadali na brzuchy, zdzierali skórę z rąk i twarzy. Jęki i wrzaski pełne agonii ginęły w lesie, nikt oprócz nas – bezwzględnych, brutalnych katów, nie miał prawa usłyszeć ich żałosnych skomleń.
Oczy Alberto błyszczały, pochłaniały widok martwych ciał, podziwiały konających, zmasakrowanych członków gangu motocyklowego, który właśnie przestawał istnieć. Na końcu, gdy nasycił już wzrok, niedbale machnął ręką. Nasi ludzie wyłonili się zza szaroburych pni drzew i rozpoczęli serię agresywnych wystrzałów, dobijając tych, którym przez parę sekund wydawało się, że przeżyją i wyjdą z tego cało.
– No – szef otrzepał dłonie – to można powiedzieć, że porządki świąteczne mamy już odhaczone.
Popatrzyłem na Alberto, nie kryjąc wesołości.
– To co teraz?
– Teraz? – mężczyzna pociągnął zaczerwienionym nosem. – Teraz, synu, pora rozpocząć najtrudniejszą misję w roku. Przygotowania do Świąt.

MALBAT TOM 5Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz