Rozdział 20

277 24 4
                                    

Abigail nie odzywała się do mnie od kilku dni. Nie odbierała telefonów, nie odpisywała na smsy. Czułem, że powoli wariuję. Spieprzyłem całą znajomość jednym, głupim błędem? 

Wiedziałem, że nikt mnie nie zechce. Przecież jestem tylko frajerem. Ale to, w jaki sposób ona mnie traktowała, jak ze mną rozmawiała, jak wtulała się w moją klatkę piersiową, jak otwierała i wypłakiwała wszystkie łzy, jak się uśmiechała, jak na mnie zerkała - to wszystko dało mi nadzieję. Widocznie widziała we mnie tylko przyjaciela. To ja, jak zwykle, wyszedłem na idiotę, który z każdym dniem zakochuje się w niej coraz bardziej.

Teraz jej nie ma. Minęło pięć dni, osiem godzin i dwadzieścia cztery minuty. Łącznie to jest czterysta sześćdziesiąt dwa tysiące dwieście czterdzieści bezsensownych sekund bez niej. 

Nie daję rady. Od tego czasu wszystko jest takie ciężkie. Nie wytrzymuję w szkole. Wszystkie obelgi trafiają we mnie o wiele mocniej niż normalnie. Dlatego odpuściłem i nawet tam nie przychodzę. Bo po co? Zawsze i tak kończę, siedząc w szkolnym kiblu. Płacząc i wściekając się na siebie, że bez niej jestem jeszcze słabszy. 

W tym czasie chodzę po mieście. Odwiedzam wszystkie miejsca, w których z nią byłem. Molo, McDonald's, park, plaża, kanał, śródmieście... Chodziłem po tych wszystkich miejscach i wspominałem nasze rozmowy, wspólne żarty i dogryzanie sobie nawzajem. 

*

- Dobra, to słuchaj tego. Dlaczego Adele przechodzi na drugą stronę ulicy? 

- Dlaczego? - zapytała uśmiechnięta.

- Żeby powiedzieć hello from the other side! - dokończyłem, a brunetka wybuchnęła śmiechem. Czułem się niczym król sucharów.

- Masz straszne poczucie humoru. - Pokręciła głową w niedowierzaniu.

- Ciebie też to bawi.

- Bo moje jest na równie niskim poziomie.

*

Uśmiechnąłem się sam do siebie, ale po chwili z powrotem opuściłem kąciki ust. Te wspomnienia są piękne, ale bolesne. Co jeśli Abigail już nigdy się do mnie nie odezwie? Nie przeżyję tego.

Wróciłem do domu o porze, jakbym właśnie skończył lekcje. Zastałem wszystkich w środku, co mnie zdziwiło. Ojciec zazwyczaj był później, takie godziny pracy. Tego dnia cała rodzinka była w komplecie.

- Jak było w szkole? - zapytała mama, kiedy tylko usłyszała, jak przekraczam próg domu. Wszedłem do kuchni, gdzie akurat przyrządzała obiad.

- Nudy, jak to w szkole - odpowiedziałem. - Pomóc ci?

- Nie trzeba, już kończę.

Odwróciłem się na pięcie, aby wyjść z pomieszczenia. Wtedy wpadłem na tatę. Przeprosiłem, po czym chciałem go wyminąć, ale zatarasował mi drogę.

- Musimy porozmawiać - oznajmił surowo. 

Zabawne, że tylko do mnie używa takiego tonu, prawda? Kiedy zwraca się do mamy, słychać miłość w jego głosie, jak do Jaxona troskę i dumę. Ja widocznie nie zasługuję na nic więcej. Tak jest od dawna, ale co poradzę, że nie mogę się przyzwyczaić? Nie umiem zaakceptować bycia tym nieudanym dzieckiem. Mój brat był planowany, a ja jestem wpadką. Byli bardzo młodzi i nieuważni. Zastanawiali się nad aborcją, ale babcia namówiła ich, aby nie zabijali niewinnego dziecka. Teraz pewnie żałują, że jej posłuchali.

- Teraz? Nie możemy po obiedzie? - zapytała mama. 

On tylko pokręcił głową na ,,nie" i wszyscy udaliśmy się do salonu. Tam usiedliśmy na kanapie. Nie musiałem wcale długo czekać, aż zaczną mówić.

- Co ty sobie, gówniarzu, wyobrażasz? - Od razu wybuchnął ojciec. I wszystko zatoczyło koło. Nasza rutyna była nieprzerwana. Mama starała się go uspokoić, ale to nic nie dawało. Nic nie mogło go powstrzymać od wydzierania się na mnie. - Nie chodzisz do szkoły, do grupy wsparcia też nie. Jesteś głupim, rozpieszczonym bachorem! Od zawsze miałem cię za nieudacznika, ale przechodzisz samego siebie. Masz cztery zagrożenia i do tego grozi ci nieklasyfikacja z większości przedmiotów!

- Dlaczego opuszczasz tyle zajęć? Co robisz w tym czasie? Dziecko, ty w ogóle nie dbasz o swoją przyszłość! - dodała mama.

To prawda. A wiecie dlaczego? Bo nie ma dla mnie przyszłości.

Nic im nie odpowiedziałem. Siedziałem w ciszy, jedynie zerkając na nich po kolei. To tylko bardziej denerwowało tatę.

- Nie możesz być naszym synem. Musieliśmy złego dzieciaka zabrać ze szpitala - oznajmił, a ja czułem, jak powolutku pękam. Na drobne kawałki, niemożliwe do scalenia.

Chyba mój limit został właśnie przekroczony. Oczy mi się zeszkliły. Nie chcąc okazać im słabości, podniosłem się z sofy i udałem w kierunku wyjścia. 

- Nigdzie nie idziesz! - krzyknął ojciec, szybko za mną podążając. 

- Idę - odpowiedziałem krótko, nie mogąc na nic więcej się wysilić. Wtedy on złapał mnie za ramiona i odwrócił w swoją stronę. Popatrzył mi z gniewem w oczy, po czym się zamachnął. Odrzuciło mi głowę na bok przez siłę uderzenia. Złapałem się za bolący policzek. Obdarzyłem go ostatnim spojrzeniem, po czym wybiegłem z domu.


***


Siedziałem w parku na ławce. Dokładnie na tej, gdzie piliśmy z Abigail przy naszym pierwszym spotkaniu. Tym razem byłem całkowicie sam. Pijany, zrozpaczony i samotny. 

W tym miejscu zawarliśmy nasz pakt. I w tym miejscu się on skończy.

Przepraszam, że nie dotrwałem do końca. Został miesiąc, ale ciebie pewnie i tak już nie obchodzę. Nikomu na mnie nie zależy. Jaki jest sens w tym wszystkim? Po co żyć? 

No właśnie, nie ma po co.

Wyciągnąłem z kieszeni tabletki. Były beznadziejne, bo w nocy i tak nigdy nie mogłem zasnąć. Za dużo myśli, za dużo niepokoju, za dużo stresu, za dużo bólu. Za dużo alkoholu i za dużo tabletek skończy to wszystko.

Obserwowałem pudełeczko, kręcąc je w ręku. Upiłem kolejnego łyka wódki. Zacząłem się śmiać. Pewnie w tym momencie wyglądałem jak psychopata, ale zwyczajnie śmiałem się z mojego życia. Beznadziejnego, nic niewartego. Chyba osiągnąłem już ten punkt w swoim życiu, kiedy przestałem płakać, a zacząłem się śmiać. To wszystko jest jedną, wielką komedią. 

Otworzyłem opakowanie i wysypałem sobie garść tabletek na dłoń. Przystawiłem je do ust, ale wtedy usłyszałem, jak ktoś krzyknął moje imię. Zmarszczyłem brwi. Kolejny raz usłyszałem wołanie, tym razem głośniej i mogłem rozpoznać, do kogo należał głos. Do mojej słodkiej, małej Abigail. 

Tylko, że to niemożliwe, żeby była tutaj. To musiało być przesłyszenie. Za dużo wypiłem i szumi mi w uszach. Ponownie zbliżyłem dłoń do ust i już miałem połknąć leki, kiedy ktoś mocno szarpnął moją ręką, wszystko rozsypując.

- Justin! - powiedziała zapłakana brunetka. 

Czyli jednak nic mi się nie wydawało. Ona naprawdę tutaj była. Usiadła obok mnie i tym razem to ja się w nią wtuliłem i zacząłem płakać jak dziecko. Dziewczyna mocno mnie przytulała, głaszcząc lekko po głowie.

- Już dobrze, Justin, jestem tutaj - wyszeptała.


Grupa Wsparcia [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz