Rozdział XIX

6.9K 563 190
                                    

Nie mam pojęcia, dlaczego to robię. Dlaczego nie wykorzystuję okazji na ucieczkę? Lepsza się nie nadarzy. Owszem mocno nadwyrężyłem moją zranioną nogę, ale nie musiałem obawiać się tego, że wilkołak mnie znajdzie. Był ranny. Spał przez trzy dni. Trzy dni! Mogłem mieć trzy dni przewagi. A być może jeszcze więcej. W końcu opatrzyłem jego rany i użyłem chyba wszystkiego, co mogłem. Podarłem jedną z koszul, by zrobić z niej prowizoryczne bandaże. Zebrałem kilka ziół i zrobiłem co tylko się dało w tych warunkach. Przetrzebiłem swoją pamięć w poszukiwaniu wiedzy przekazanej mi kilka lat temu przez znachorkę. Nie miałem wątpliwości co do tego, że dzięki mnie stan wilkołaka poprawił się szybciej.

Może gdybym od razu uciekł, nie musiałbym już w ogóle się martwić. Może zdechłby samotnie w tej jaskini... Zasłużył na to... ale uratował mi życie. Tak spłacałem mój dług wdzięczności. Nie wiem tylko co zrobić teraz.

Obudził się jakąś godzinę temu. Tak myślę. Od tego czasu nie dał żadnego znaku, że nie śpi. Bardziej to wyczułem, niż zauważyłem. Podejrzewam, że on nie wie, że ja wiem. W każdym razie dla mnie to lepiej. Niech dalej udaje nieprzytomnego, a ja spokojnie zajmę się swoimi sprawami.

Ciekawiło mnie jednak odrobinę, dlaczego nie daje znaku życia. Nawet ciężko ranny ma nade mną przewagę. Jestem pewien, że gdybym spróbował teraz wyjść, z łatwością by mnie zatrzymał.

Cóż... może jednak powinienem coś zrobić. Siedzenie przy ognisku i czekanie na jego ruch może nie wyjść mi na dobre.

- Jak chcesz to leż tam sobie cały dzień. Ale nie umiem polować. Ja zadowolę się jagodami. Nie wiem jak ty.

Przez chwilę zapanowała kompletna cisza. Nie odważyłem się spojrzeć na leżącego po mojej lewej wilka. Usłyszałem jednak, jak powoli podnosi się ze swojego legowiska i rusza w stronę wyjścia. Nie przyjął ludzkiej postaci. Ciekawe dlaczego.

Odczekałem chwilę, po czym cicho wstałem i podszedłem do wyjścia z jaskini. Wilkołak stał na polanie kilka metrów dalej. Reszta wilków zgromadziła się wokół niego. Przyjrzałem się jego ciału i sposobowi, w jaki się rusza. Kulał delikatnie, ale mimo to poruszał się raczej sprawnie.

Nagle spojrzał w moją stronę, a ja zamarłem. Nie ze strachu. Po prostu... moje ciało samo zareagowało, gdy nasze oczy się spotkały. Nawet w tej zwierzęcej formie... sam nie wiem. Gdy na mnie patrzył, czułem się... słaby. To było dziwne uczucie. Jednak niekoniecznie nieprzyjemne... po prostu... dziwne.

Po chwili odwrócił się i ruszył w stronę lasu wraz ze swoimi wilkami. Tylko jeden pozostał na polanie. Mój dobry znajomy. Przynajmniej nie zostałem sam...

Nie. Przecież powinienem chcieć zostać sam. To nie tak, że czuję się źle, z tym że zostałem sam. Z tym że nie ma go w pobliżu... Po prostu... las jest jakiś taki straszniejszy, gdy nie ma go obok.

***

Wrócił po zmroku. I ku memu zaskoczeniu zaczął się zmieniać. Trwało to jednak znacznie dłużej niż zwykle.

Tym razem nie odwracałem wzroku. Siedziałem na moim posłaniu pod jedną ze ścian i patrzyłem, jak kości przemieszczają się w jego ciele. Sierść znika. Pazury i zęby stają się mniejsze, mniej ostre... zwyczajne.

Początkowo mnie to brzydziło. Teraz bardziej fascynuje. Jak to działa? Przecież... to fizycznie niemożliwe. Nie jestem uczonym, ale nawet ja potrafię to stwierdzić. A jednak jakoś się... dzieje.

Mężczyzna obejrzał swoje rany i założył ubrania. W jego ludzkiej formie lepiej było je widać. Zwłaszcza grubą szramę na prawym boku. Prowadziła od biodra aż do łopatki. Już się prawie zagoiła. Niesamowite. Człowiek potrzebowałby szycia... cóż... człowiek zapewne nawet nie dożyłby szycia. A na nim ta rana już się niemal zasklepiła.

Złotooki rozejrzał się po jaskini, jakby sprawdzając, czy coś się zmieniło. Krążył po niej przez jakiś czas, zerkając w moim kierunku. Przyglądałem mu się, zdając sobie sprawę, że to jakieś żałosne podchody. Czegoś ode mnie chciał. Chyba nie wiedział jak swój cel osiągnąć.

W końcu chyba podjął jakąś decyzję. Pewnym krokiem ruszył w moją stronę. Zatrzymał się, dopiero gdy czubek kija wbił się w jego klatkę piersiową. Z niemym pytaniem wypisanym na twarzy wpatrywał się w trzymany przeze mnie patyk.

Znalazłem go dziś w lesie. Był dość gruby i miał około metra długości. Skonfundowany mężczyzna zaczął przenosić wzrok z owego kawałka drewna wycelowanego prosto w jego pierś na mnie trzymającego ów kij.

- Masz nie zbliżać się na długość kija.

Jego spojrzenie wyrażało wiele.

- Ten kij to niewidzialna granica. Jeśli mogę cię nim dotknąć, to znaczy, że jesteś za blisko i zaraz dostaniesz nim w łeb. Więc na twoim miejscu nie podchodziłbym w zasięg kija. Może i nie jestem zbyt silny, ale ty nie jesteś w pełni sił. Ponadto opatrzyłem twoją ranę... należy mi się coś za to.

Odpowiedziała mi cisza i wysoko uniesione brwi.

- Kij to świętość. Szanuj kij, a będziesz mógł spać spokojnie.

Wilkołak posłał mi długie spojrzenie, ale ku memu zaskoczeniu odsunął się krok do tyłu. Poza zasięg kija.

- To obowiązuje zawsze. W nocy też. Zwłaszcza w nocy.

Przyjrzałem się mężczyźnie, by upewnić się, czy moje słowa do niego dotarły. Nie dał żadnego znaku potwierdzenia... ale zaprzeczenia też nie. Uznałem więc, że chyba wyszło na moje. Postanowiłem więc pójść za ciosem.

- Nie wiem, czego ode mnie chcesz... ale nie zamierzam wiecznie siedzieć w jakiejś zimnej jaskini na twojej łasce i niełasce. Ja... jak wyzdrowieję, to zamierzam stąd iść. A ty mnie nie powstrzymasz.

Ponownie żadnej odpowiedzi. Nie zaskoczyło mnie to. Mężczyzna przechylił lekko głowę, jakby się nad czymś zastanawiając, po czym wyszedł.

Wrócił po godzinie z jagodami i królikiem. Wodę też przyniósł. Wszystko zostawił przed moim posłaniem... w odległości wyciągniętego kija.

***

Kolejne dni były spokojne. Wilkołak zajmował się swoimi sprawami. Polował albo... no sam nie wiem. Znikał na sporą część dnia. Ja natomiast zajmowałem się sobą. Zbierałem zioła i zajmowałem się swoją raną. Chodziłem do pobliskiego strumienia. Udało mi się nawet nie złapać przeziębienia od mycia się lodowato zimną wodą. Mam wrażenie, że moja odporność ostatnimi czasy nieco wzrosła. To dobrze. Wolałbym nie chorować w takich okolicznościach.

Moje włosy natomiast zaczęły już przybierać odcień jasnej szarości. Jeszcze kilka myć i wrócą do swojego oryginalnego koloru... co z jakiegoś powodu mnie uszczęśliwiało.

Może dlatego, że to część mnie, którą ukrywałem przez tyle lat. To moje włosy... a nawet ja sam nie widziałem ich bieli od kilku lat. Gdy tylko stawały się jaśniejsze, farbowałem je na nowo. Już nawet nie byłem pewien, jaki dokładnie odcień miały. Czy to była śnieżnobiała biel? Może jednak były delikatnie srebrne albo miały żółtawe tony? Czułem niemal ekscytację na myśl o momencie, kiedy nie pozostanie na nich nawet odrobina farby.

Powoli wszystko wydawało się jakoś uspokajać. Aż do pełni księżyca.

Samotny wilkOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz