Rozdział XXIV

7.1K 562 128
                                        

[Była wena to jest i rozdział. Miłego czytania ^^]

Nie wiem, co było gorsze. Te dni, kiedy przymierałem głodem i jadłem korzonki znalezione w lesie czy może ostatnie kilka, spędzone w podróży. Z jednej strony nigdy nie miałem łatwo... no ale nie zdarzyło się tak, bym musiał spać na ziemi, w lesie, zimą. Może i byłem głodny, ale miałem moją marną chatkę... i ona była cholernym rajem na ziemi. Gdzie popełniłem błąd, że skończyłem tutaj?

Swoją drogą... ciekawe co się stało z moją chatką. Złupili ją? I tak wiele tam nie miałem. Chociaż... możliwe, że nawet nie znajdą tych marnych miedziaków, które ukryłem pod podłogą na czarną godzinę. Z drugiej strony... nie zdziwię się, jeśli jednak znajdą. Nie muszą się powstrzymywać, mogą ją rozebrać deska po desce. I tak nikt nie chciałby w niej zamieszkać więc... Tak... możliwe, że nic z niej nie zostanie.

Mój... dom... Dom, który dzieliłem z matką. Już nie należy do mnie. Nie ma co oglądać się wstecz. Trzeba iść do przodu... więc idę. Chociaż bolą mnie już nogi.

To szósty dzień podróży i przysięgam, że kolejnego nie zdzierżę. Boję się jednak zapytać, czy daleko jeszcze, bo jeśli usłyszę, że tak... to położę się w śniegu i umrę. Tak po prostu.

Dlatego staram się zająć czymś myśli... jednak nie mam zbytnio czym. Na lewo drzewa. Na prawo drzewa. Za mną... drzewa. A przede mną... jakie zaskoczenie... drzewa. Tak więc krajobrazu nie pokontempluje, bo drzewa to jedyne co widzę od sześciu dni drogi.

Natomiast gdy próbuję zająć myśli czymś innym niż otoczeniem, to zawsze wracam do tych nieprzyjemnych chwil. Z jednej strony ludzie w Trevtown traktowali mnie jak śmiecia. Z drugiej... miałem tam dom. Miałem i dobre wspomnienia. Przeważały te złe... ale chociaż posiadałem jakieś poczucie stabilności.

A teraz? Żyłem w jaskini, a obecnie przenoszę się do czegoś, co pewnie będzie jakąś starą, zrujnowaną szopą.

Miałem swoje zioła... moje źródło zarobku... dach nad głową... ludzi wokół mnie... Teraz nie mam nic. Nic poza butami, płaszczem i nożem. Bo koszulę i spodnie wziąłem ze sterty Nasira. Nawet nie chcę się zastanawiać, do kogo należały.

Szedłem przed siebie, patrząc się w dół na swoje stopy. Prawa... lewa... prawa... lewa... i tak w nieskończoność. Po pewnym czasie wpadłem wręcz w jakiś trans.

Nie wiem, ile to trwało, ale odpłynąłem dość mocno, gdyż wpadłem na Nasira który z jakiegoś powodu się zatrzymał. Potarłem nos, którym przywaliłem w jego plecy i spojrzałem tam, gdzie on i... zamarłem.

To nie była rozwalająca się, stara szopa. To była ładna porządna chata. Taka, która nie przepuszcza zimna. Taka, która nie skrzypi podczas silnych wiatrów. Taka z nieprzeciekającym dachem. Nie była duża... ale większa od mojej. Musiała posiadać co najmniej dwie izby.

Spojrzałem na Nasira, ale jego wzrok utkwiony był w chacie. Jego oczy błyszczały. Wiedziałem, co właśnie sobie myślał. Dom.

***

Wchodziłem do środka z pewną dozą sceptycyzmu. Chyba obawiałem się, że to, co widać z zewnątrz, wygląda dobrze, natomiast w środku... nie jestem pewien, czego oczekiwałem. Sterty ludzkich kości? Leża z futer i skór? Zapachu rozkładu? Cóż... nic takiego nie znalazłem.

Weszliśmy do dość dużego pomieszczenia, które musiało pełnić funkcję głównej izby. Czyli... kuchni, jadalni... sieni. Niemal cała przestrzeń została jakoś zagospodarowana, więc nie było tu zbyt wiele miejsca... jednak wyglądało to naprawdę przyzwoicie. Gdyby tylko... nie ten kurz i pajęczyny... Tak. To bardzo przyzwoite miejsce. Zdecydowanie... lepiej wyposażone niż moje domostwo.

Samotny wilkOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz