Rozdział 45.

556 27 1
                                    

Nash - 8 lat wcześniej

Dziwnie jest tak oficjalnie leżeć w łóżku ze swoją żoną. Zaledwie miesiąc czy dwa temu nawet nie brałem pod uwagę takiego obrotu spraw. Ale cóż, tak widocznie miało być.

Patrzę na moją Lizzy i obserwuję jak jej klatka piersiowa unosi się i opada spokojnie podczas snu. Leży na boku, przodem do mnie, więc mam idealny widok na jej zmieniające się pod wpływem ciąży ciało. To dopiero pierwszy trymestr, ale ja i tak dostrzegam te subtelne różnice. Zaróżowione policzki, pełne piersi, brzuch napierający na materiał koszulki, w której śpi. Choć osoba postronna mogłaby mieć problem z zauważeniem stanu, w jakim się znajduje, to dla mnie każdy najmniejszy szczegół jest na wagę złota.

Gdybym mógł to kochałbym ją jeszcze bardziej, ale nie ma już takiej możliwości. Elizabeth i dziecko są dla mnie wszystkim, a świadomość, że są teraz moją najbliższą rodziną nie daje mi zmrużyć oczu.

Jest tak wiele spraw, o które powinienem się zacząć martwić. Cholera, rodzicielstwo w tak młodym wieku nie było w planach, a jednak na samą myśl, że za zaledwie kilka miesięcy na świat przyjdzie mała cząstka mnie i tej ślicznej kobiety u mego boku pozbawia mnie tchu. Ale to ze szczęścia. Już się wręcz nie mogę doczekać, aż to nastąpi.

Oczyma wyobraźni widzę Elizabeth, która buja się nocą w wiklinowym fotelu i tuli do piersi małą dziewczynkę i nuci cichutko starą kołysankę, by nasz mały skarb wreszcie zasnął. Mimo zmęczenia i niewyspania na jej ustach czai się uśmiech, od którego moje serce szaleje. Podchodzę do moich ukochanych kobiet i obejmuję je czule ramionami. Wciągam zapach pudru dla niemowląt i jestem najszczęśliwszym facetem na świecie. Nic mi więcej nie trzeba. To jest cały mój świat. Moje życie.

Elizabeth

Wstaję później niż zazwyczaj. W ogóle odkąd jestem w ciąży ciągle chodzę zmęczona i niewyspana. Bardzo szybko wpadam w złość i nawet wtedy, gdy Nash szczerzy się na mój widok, czyli za każdym razem, zamiast pocieszać, strasznie mnie to wkurza. Wiem, że mój mąż cieszy się, że jesteśmy rodziną i wkrótce zostaniemy rodzicami. Ja też się cieszę, ale podchodzę do tego bardziej pragmatycznie.

Dla mnie macierzyństwo, a póki co ciąża, wiąże się z o wiele większą gamą skrajnych emocji niż bezgraniczne szczęście i radość.
Martwię się i boję. Czy to dziwne?

Nie czuję się gotowa na te wszystkie zmiany, jakie zachodzą w moim życiu, a tym bardziej w moim organiźmie. Hormony szaleją, myśli bezustannie krążą, a obawy pletą pajęczynę zwątpień. Chciałabym, żeby już było po wszystkim. Pragnę by to dziecko było już z nami.

Potrzebuję się trochę zdystansować.  Przydałaby mi się rozmowa z kimś z zewnątrz. Z przyjacielem. Z Rickiem. Ale on znowu jest nieosiągalny, bo zaledwie tydzień po naszym ślubie ponownie wyjechał na misję,  Bóg wie gdzie i na jak długo. Wysłał mi tylko maila, że dotarł bezpiecznie na miejsce i poza uciążliwym upałem nie jest mu tam źle. Nie mogę sobie nawet wyobrazić jak wygląda jego życie gdzieś "tam", ale to przecież jego wybór. Kocham go, naprawdę, ale mam swoje własne zmartwienia i problemy.

Nash

Od samego rana spędzam czas w stajni, bo martwię się o Cassa. Jest jakiś nieswój i nic nie je. To trwa już od kilku dni, ale dotąd nie przywiązywałem aż takiej uwagi do tego, no bo...  Dziecko, Elizabeth... Ciągle coś.

Chyba będę musiał wezwać weterynarza. Frank McCoy jest świetnym specjalistą i mam do niego zaufanie. Już nie raz ratował zad mego przyjaciela.

Nagle słyszę chrzęst opon jakiegoś auta na podjeździe. Otwieram drewniane drzwi i wychylam się z ciekawości. Z czarnego sedana wysiadają dwaj mężczyźni. Od razu widać, że to jakieś szychy. Ubrani w eleganckie garnitury i wyposażeni w czarne skórzane teczki. Kto to do cholery jest i czego tu chce?

Nim ogarniam się na tyle, by wejść do domu nie niosąc siana i nie śmierdząc na kilometr końskim łajnem mija kilka minut. Ledwo przekraczam próg salonu dobiegają mnie krzyki mamy i płacz Lizzy.
Coś tu jest bardzo nie tak.

- Proszę przyjąć wyrazy współczucia. - salutują jak na komendę i skłoniwszy się lekko opuszczają nasz dom z kamiennym wyrazem twarzy.

Co tu się kurwa odjebało?!

- Nash! - zdenerwowana i zapłakana Lizzy rzuca się w me ramiona, lecz jest tak wiotka, że mam wrażenie, że zaraz osunie się na ziemię. Chwytam ją mocno i prowadzę do kanapy. Nadal nie wiem, co jest grane. Spoglądam na rodziców szukając odpowiedzi, a załzawione oczy mamy mówią mi wszystko.

- Rick nie żyje. Mój synek nie żyje. - zawodzi żałośnie.

Cząstka mojego serca w tym momencie umiera razem z nim.

Widzę rozpacz na twarzach wszystkich dookoła. Nawet tata płacze. Silny, niewzruszony Jon wylewa słone strumienie, bo właśnie dowiedział się o śmierci swojego pierworodnego.

Słyszę dźwięki dochodzące z zewnątrz, czuję trzęsące się ciało Elizabeth w mych ramionach i słyszę płacz. Ale nie czuję nic konkretnego, może z wyjątkiem pustki.

Głęboka czarna dziura zieje chłodem i zaprasza bym się w niej zatopił. Bym pogrążył się w ciemności i nicości. Jest tak kusząca, wręcz nie do odrzucenia. Zachęca bym porzucił ból straty i poddał się jej.

Ale wtedy czuję na torsie małą plamkę ciepła. To Lizzy położyła swą drobną dłoń na moim sercu. Czuję jak to ciepło przedostaje się do krwiobiegu i wypełnia każdą żyłę, tętnicę i inne moje naczynie krwionośne. Obraz zaczyna się wyostrzać, a ja wracam do siebie. Do mojej żony i do mej rodziny, która mnie potrzebuje. Mnie i mojej siły.

Nawet, gdy mój świat właśnie się zawalił. Nawet jeśli moje serce krwawi, bo moja lepsza połowa, moje dopełnienie, mój najlepszy przyjaciel i jedyny brat, odszedł na zawsze. Poległ. Przegrał. Zginął.

Ale ja mam dla kogo walczyć. I nie poddam się.

Promise Me No Promises (cz.3.)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz