Rozdział 9.

621 26 3
                                    

Elizabeth - obecnie

Obudziłam się chwilę po drugiej w nocy i tylko kręciłam się na łóżku. Nie mogłam już zasnąć, zbyt wiele wspomnień wypełniało moje myśli. Nie wszystkie były przykre.
Pamiętam moje spotkania z Rickiem. Byłam jeszcze podlotkiem, a on wchodził już w dorosłość. Nigdy nam to jednak nie przeszkadzało, mieliśmy wiele wspólnych tematów, pasji.
Rick był typem chłopaka, którego wszyscy lubili, choć wcale się o to nie prosił. Był sobą. Wesoły, czasem beztroski, pełen życia. Był kapitanem szkolnej  drużyny koszykarskiej. Świetnie grał na gitarze. Czasami w letnie wieczory siadaliśmy na werandzie, a on potrafił zagrać mi każdą piosenkę, o jaką tylko poprosiłam. Zaczynałam traktować Salem jak dom, a moich sąsiadów jak rodzinę. Było mi z tym dobrze. Gdy miałam zły dzień wystarczył jeden telefon, a Rick już był przy mnie, bym mogła Mu się wypłakać w rękaw. Dawał mi oparcie i poczucie, że nie jestem sama. To dużo dla mnie znaczyło. Rick wiele dla mnie znaczył. Kochałam Go. Był moją opoką. I co z tego?

To dla mnie zbyt wiele. Żeby przerwać napływającą fale smutnych myśli, wstałam po cichu i zeszłam do kuchni po szklankę wody. Zaskoczylo mnie świecące się na komodzie niewielkie światełko. Ażurowa lampka stoi tam odkąd tylko pamiętam.

- Elizabeth? To Ty? - wychrypuje ciężki głos. Moje serce przyspiesza na widok seniora rodu. Jonathan Nolan, w przeciwieństwie do swojej żony Olivii, zawsze traktował mnie z rezerwą. Nie to, żeby był niemiły czy wredny, ale zwykle dawał mi odczuć, że nie uważa mnie za godną żadnego z jego synów. Czy obwiniał mnie o to, co się stało? Ciężko powiedzieć...

- Witaj, Jonathanie. - ugryzłam się w język, zanim nie dodałam czegoś w stylu "dawno żeśmy się nie widzieli" czy "miło Cię znów widzieć". - Jak się miewasz?

Starszy mężczyzna zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i dopiero po chwili odrzekł:

- Bywało lepiej, ale jakoś się trzymam. - zaskoczyła mnie ta szczera, pozbawiona złośliwości odpowiedź.

Faktycznie teść nie wyglądał najlepiej. Przydługie, zaniedbane włosy pozbawione dawnego blasku, choć nadal ciemne jak noc, zmarszczki wokół szklistych oczu, wysuszona skóra na spracowanych dłoniach i zgarbiona sylwetka. Ubrany w znoszoną piżamę w białe i niebieskie paski, siedział na krześle, pochylając się nad kuchennym stołem.

- Źle się czujesz? Potrzebujesz czegoś? - dopiero gdy moje słowa wybrzmiały, uświadomiłam sobie jak głupio to zabrzmiało. - Mogę coś dla Ciebie zrobić? - poprawiłam się, lecz nadal czułam na sobie niechętne spojrzenie.

- Dla mnie już nic. Ja swoją szansę dawno straciłem. Mój syn to jednak co innego. Powiedz mi szczerze, po co tu przyjechałaś? - prześwietlające duszę spojrzenie było cechą rodzinną u obu Nolanów. Dreszcze przebiegły mi po kręgosłupie nim zdobyłam się na odpowiedź.

- Wpadłam w małe kłopoty i potrzebuję zaszyć się gdzieś na kilka dni. Pomyślałam, że tu nikt mnie nie znajdzie.

- Uciekasz przed prawem, dziewczyno? - zdziwił się Jon.

To nie była do końca prawda, ale nie chciałam wdawać się w szczegóły. Kiwnełam jedynie głową w bliżej nieokreślonym geście, a staruszek odebrał to chyba jako potwierdzenie, bo zagwizdał cicho pod nosem.

- Mogę tu zostać przez jakiś czas? - poprosiłam grzecznie, ale w głębi serca strasznie bałam się odmowy.

- To twój dom, nie musisz się mnie pytać o zgodę. Co innego Nash... Rozmawiałaś z nim? - senior czekał na odpowiedź, a ja wróciłam wspomnieniami do mojego ostatniego spotkania z mężem. Nie wiem, czy można to nazwać rozmową, ale jak dotąd mnie stąd nie wyrzucił, więc ponownie skinęłam głową. - Elizabeth, jeszcze jedno. Nash nie jest taki jak kiedyś, sporo przeszedł. Daj mu trochę czasu. - ojcowska troska, którą można było usłyszeć w tonie Jona, była bardzo w jego stylu.

Jon zawsze martwił się o synów, lecz zwykle stał na boku i starał się nie wtrącać w ich życie. Po tym jednak, co się stało z tą rodziną, nikt nie mógł się dziwić, że ostrzegał mnie tak otwarcie. To moja wina, że Nash znowu zamknął się w swoim mrocznym świecie. Tommy też mnie prosił o to samo. Czas... Minęło go już całkiem sporo, ale czy wyleczył rany? Nie sądzę...

Nash

O piątej już jestem na nogach, zwłaszcza że i tak nie spałem najlepiej. Świadomość, że na drugim końcu korytarza śpi moja żona, nie dawała mi zmrużyć oka. Nawet alkohol niewiele pomagał.
Z jednej strony marzyłem o tym, by pójść tam i... wygonić ją. Nie miała prawa tu być. Nie powinno jej tu być. A z drugiej...

- Cass, czas na śniadanie. - poklepalem jedną ręką mojego ulubieńca po mocnej szyi, lecz on był bardziej zainteresowany tym, co kryło się w drugiej. Cwaniak dobrze wiedział, że mam dla niego marchewkę. Zawsze nosiłem w kieszeniach jakieś przekąski, choć wcale nie musiałem specjalnie ubiegać się o względy u tego potwora. Swoje lata świetności miał już za sobą. Wiele razem przeszliśmy, choć nigdy nie udało nam się wygrać Derby Kentucky. To jednak nieistotne. Był moim przyjacielem i był ze mną w każdym najgorszym momencie życia. Nie to, co moja żona...

Męczyła mnie myśl, po co naprawdę przyjechała. Czyżby rzeczywiście chciała wziąć ponownie ślub i dlatego potrzebuje rozwodu? Jak mogła pokochać kogoś innego? Jakim prawem chce podarować komuś obcemu to, co moje? Kocha go? Może chce z nim założyć rodzinę?
Na samą myśl o tym moją twarz wykrzywia grymas. Złość to jednak nie jedyne uczucie, które teraz czuję. Ból i zazdrość zjadają mnie od środka. Ona jest moja, niczyja inna. Nie dam jej tego cholernego rozwodu. Nigdy!

**********
Cześć ;)
Już jest kolejny rozdział. Mam nadzieję, że nie zanudzam Was zbytnio, ale powoli wszystko zacznie się wyjaśniać. Cierpliwości ;D
Jeśli podoba Wam się to, co piszę to zachęcam do komentowania i głosowania ;)
Pozdrawiam ;*



Promise Me No Promises (cz.3.)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz