XXXV

2.5K 147 12
                                    


Obcasy wysokich, zimowych butów zakłócały swym stukotem ciszę szpitalnych korytarzy, gdy wysoki, jasnowłosy mężczyzna zmierzał w kierunku izolatki znajdującej się w odległej części świętego Munga. Atak na Różany Dom nastąpił dwudziestego czwartego grudnia, teraz było południe dwudziestego siódmego i Draco zdawał sobie sprawę, że czas nie działa na jego korzyść. Ktokolwiek zorganizował napad, zdążył do tej pory skutecznie zatrzeć za sobą ślady i szczerze mówiąc Malfoy wątpił, czy w ogóle zdoła dowiedzieć się czegokolwiek.
Z ogromną niechęcią skręcił w kierunku pokoju, w którym przetrzymywano Lucjusza i zatrzymał się zaskoczony. Przed drzwiami nie było nikogo, a przecież aurorzy powinni pilnować tak niebezpiecznego więźnia. Rozejrzał się dookoła i ostrożnie pchnął okute metalem drzwi prowadzące do izolatki. Wnętrze tak jak i korytarz było puste. Łóżko, na którym powinien leżeć jego ojciec, obleczone było czystym prześcieradłem, a w nogach, złożona w kostkę, leżała kołdra, na niej zaś poduszka. Pomieszczenie wyglądało, jakby oczekiwało na kolejnego pacjenta i widać było, że nikt go w tej chwili nie zajmuje.
Zaskoczony zamrugał kilka razy, po czym cofnął się i ponownie rozejrzał po korytarzu. Nie, nie pomylił się, to było właściwe piętro. Czyżby Lucjusza przeniesiono?
Odwrócił się na dźwięk rozsuwanych drzwi magicznej windy. Sam chodził zawsze po schodach, nie lubił ciasnych pomieszczeń z tylko jednym wyjściem. Być może to paranoja, ale cenił sobie poczucie własnego bezpieczeństwa i świadomość możliwego odwrotu.
Mężczyzna opuszczający windę, trzymał w ręku jakąś kartę zdrowia i z nosem zatopionym w danych prawie wpadł na podążającego w jego kierunku Draco.

— Och, przepraszam. — Magomedyk zatrzymał się, gwałtownie unosząc głowę znad papierów.

— Lucjusz Malfoy. — Ślizgon ruchem głowy wskazał na pustą izolatkę, a widząc niezrozumienie w oczach czarodzieja sprecyzował. — Jego sala jest pusta.

— A tak, zab... — Mężczyzna urwał i spojrzał na niego badawczo. — Mogę wiedzieć kim pan jest?

— Draco Malfoy, jego syn.

— Przepraszam, oczywiście, że tak. — Magomedyk gorliwie pokiwał głową. — Zabrano go.

— Przeniesiono na inny odział? — Draco zmrużył podejrzliwie oczy.

— Nie, nie. Aurorzy zabrali go do ministerstwa, nie wymagał już opieki medycznej. Nie poinformowano pana? — Złożył papiery i wsunął je do kieszeni fartucha.

— Najwyraźniej — wycedził w zamyśleniu pocierając kciukiem podbródek. — Kiedy?

— Nie pamiętam dokładnej daty, ale kilka dni przed świętami. — Mężczyzna wzruszył ramionami. — Jeżeli ma pan jakieś pytania, proszę udać się do sekretariatu, być może oni będą bardziej pomocni. Proszę mi wybaczyć, ale trochę się spieszę. — Machnął ręką w kierunku końca korytarza. — Mamy kilku poparzonych magicznymi fajerwerkami, a to nawet jeszcze nie sylwester. — Westchnął, wyraźnie zirytowany bezmyślnością pacjentów.

— Oczywiście, dziękuję za pomoc. — Malfoy przesunął się, przepuszczając magomedyka. Szybkim krokiem skierował się do wyjścia ze szpitala i tylko wrodzona godność powstrzymała go przed przeskakiwaniem po trzy schody.

Cholerne ministerstwo i ich tajemnice. Był pewien, że gdy zabiorą Lucjusza, on jako pierwszy zostanie o tym poinformowany, w końcu był jego synem. Najwyraźniej aurorzy byli jednak innego zdania, inaczej nie zostałby postawiony w tej pożałowania godnej sytuacji, w której musiał przyznać się do własnej niewiedzy przed jakimś podrzędnym magomedykiem. Klnąc w myślach, szybkim krokiem przemierzył kilka przecznic i zatrzymał się przed niepozorną i na pierwszy rzut oka popsutą budką telefoniczną. Rozejrzał się dookoła i na wszelki wypadek rzucił zaklęcie niepozorności na swą własną osobę. Być może na ulicy nikogo nie było, jednak otaczające go budynki miały okna, z których jakiś ciekawski mugol mógł zobaczyć coś zupełnie nieodpowiedniego dla swych oczu. Wszedł do środka i wykręcił na przekrzywionej tarczy znany numer. Po chwili zjeżdżał już w dół do ministerstwa.


***

— Draco? — Miles Bletchley uniósł głowę znad dokumentów zaścielających jego biurko i spojrzał na niego z zaskoczeniem. Był typowym przykładem na to, że nawet Ślizgon może zostać szanowanym aurorem i jako pierwszy przełamał panujące stereotypy, które większość uczniów domu Slytherina postrzegały jako przyszłych zwolenników, martwego już na szczęście, Mrocznego Lorda.

— Witaj Miles. — Malfoy skinął mu głową i bez zaproszenia zajął miejsce naprzeciw niego, siadając na niewygodnym krześle. — Chcę się widzieć z moim ojcem.

— Jak zwykle od razu przechodzisz do rzeczy. — Mężczyzna uśmiechnął się lekko. Był dwa lata starszy od Draco i chłopak zapamiętał go jako doskonałego obrońcę w quidditchu. — Niestety, nie mogę ci pomóc. — Spoważniał, rozkładając ręce.

— Nie pieprz, jesteś aurorem, w dodatku to ty wydajesz zezwolenia na odwiedziny — prychnął z niedowierzaniem. — Muszę z nim porozmawiać, to ważne.

— Wierzę, ale mówię prawdę, to nie zależy ode mnie. — Ślizgon skrzywił się lekko. — Twój stary to ważna persona, zajęły się nim Cienie, a nam kazano się pocałować w dupę. Auror zrobił swoje, auror się nie wtrąca.

— Cienie? — Oczy Malfoya rozszerzyły się lekko. — Skurwiel nawet jako więzień trafia na piedestał.

— Tak jakby. Odkąd dostaliśmy wiadomość o przeniesieniu go ze szpitala, żaden z nas nie widział go na oczy. — Bletchley pominął milczeniem wypowiedź Draco. Wszyscy wiedzieli, że od czasu wojny, stosunki ojca z synem oscylowały na granicy nienawiści, o czym sam Lucjusz dowiedział się niestety po czasie.

— Rozumiem, w takim razie komu mam zapłacić, żeby móc się z nim zobaczyć? — Malfoy spojrzał na niego uważnie.

— Pewne rzeczy, jak widzę, się nie zmieniają. — Miles parsknął śmiechem. — Niestety tym razem pieniądze w niczym ci nie pomogą. Cienie są nieprzekupne, najlepiej zwróć się do Shlacklebolta, z tego co wiem, on jako jedyny z biura aurorów ma do niego dostęp.

— Jakaś rada? — Draco wstał i skierował się do drzwi.

— Nie próbuj go przekupywać, to nie ten typ. Obrazisz go tylko.

— Tak, znam go... Coś jeszcze?

— Powodzenia? — Bletchley również się podniósł i podszedł do jednej z szafek z dokumentami.

— Przyda się. — Malfoy skinął głową i wyszedł na korytarz, udając się prosto w kierunku biura szefa aurorów.

Sekretarka, młoda kobieta o czarnych włosach upiętych w nienaganny kok, na jego widok zerwała się z miejsca z radosnym uśmiechem.

— Pan Malfoy — zaświergotała piskliwym głosem. — W czym mogę panu służyć? — Jej wzrok szybko omiótł jego sylwetkę i powędrował gdzieś w okolice jego pleców, sprawdzając czy ktoś za nim nie wchodzi.

— Pana Pottera nie ma ze mną — rzucił kpiąco. Na szczęście kobieta miała na tyle przyzwoitości, by się zarumienić. — Chciałbym zobaczyć się z panem Shlackleboltem.

— Tak, oczywiście, zaraz go powiadomię. — Zreflektowała się i rzuciła jakieś niewerbalne zaklęcie w kierunku niedużego kominka, którego płomienie zabłysły na pomarańczowo. — Szefie, przepraszam, że przeszkadzam, ale pan Draco Malfoy chciałby się z panem widzieć. — Ogień na powrót przygasł, a drzwi obok otworzyły się z cichym kliknięciem. — Może pan wejść, pan Shlacklebolt oczekuje. — Gestem wskazała mu wejście.

Przekroczył próg i rozejrzał się po jasno oświetlonym wnętrzu. Magiczne okna zajmowały połowę przeciwległej ściany. Za nimi majaczył jakiś park z odległym zamkiem, stojącym na wzgórzu. Gabinet urządzony był skromnie, lecz ze smakiem. Jedyną ozdobę stanowiła ogromna ilość roślin, w których przodowały rozłożyste paprocie i dostosowane do wielkości pokoju palmy. Czarnoskóry mężczyzna podniósł się z fotela i z wyciągniętą ręką ruszył w kierunku Ślizgona.

— Draco. — Powitał go z lekkim uśmiechem. W czasie wojny nie raz pracowali razem i Kingsley traktował go jak jednego ze swoich podopiecznych. — Co cię do mnie sprowadza?

— Witam, panie Shlacklebolt. — Jego smukła dłoń zniknęła prawie całkowicie w uścisku. Mężczyzna miał duże, sękate ręce naznaczone licznymi zgrubieniami. — Powiedziano mi, że może mi pan ułatwić spotkanie z Lucjuszem.

— Po co chcesz zobaczyć się z ojcem? — Gestem zaprosił go w głąb pomieszczenia, gdzie znajdowały się dwa duże, obite czarnym aksamitem fotele.

— To dotyczy naszej rodziny, prywatne sprawy. — Draco usiadł, poprawiając długą, czarodziejską szatę.

— Przykro mi to mówić, ale jeżeli chodzi o Lucjusza, nic nie jest sprawą prywatną. — Kingsley zajął miejsce naprzeciwko i różdżką przywołał czajniczek z parującą herbatą i dwie filiżanki. — Napijesz się?

— Poproszę. — Malfoy przesunął palcami po udzie, zatrzymując je w okolicach swojego kolana. — Mam do niego kilka pytań, dotyczących, hmm... — Zawahał się, zastanawiając, ile może wyjawić.

— To pomieszczenie obłożone jest bardzo skomplikowaną magią. Nic, co w nim powiesz, nie dostanie się do niepowołanych uszu. — Shlacklebolt podsunął mu napełnioną filiżankę.

Draco uniósł parujące naczynie do ust i spojrzał na mężczyznę uważnie. Kwestią dni było, kiedy świat czarodziejski dowie się o istnieniu Samuela. Kiedy opuszczał zamek, Ron i Harry planowali zabranie chłopca na boisko quidditcha. Co prawda tylko kilkoro dzieci zdecydowało się na opuszczenie zamku w ten mroźny dzień, jednak wiadomym było, że plotka o chłopcu już dziś okrąży szkołę, a do czasu wznowienia lekcji, będą o nim widzieli już wszyscy. Oczywiście nie miał zamiaru opowiadania publice historii dziecka, ale czuł, że prędzej czy później, będzie musiał zaspokoić ciekawość i położyć kres spekulacjom. Westchnął i upił łyk aromatycznej herbaty, po czym na pozór spokojnie odłożył naczynie na stolik.

— W wigilię świąt miało miejsce pewne zdarzenie... Śmiem przypuszczać, że Lucjusz mógł maczać w nim palce, dlatego chciałbym osobiście z nim na ten temat porozmawiać — zaczął ostrożnie.

— Zdarzenie? — Kingsley oparł się o zagłówek i splótł ręce na piersi. — Zechcesz wyjaśnić?

— Mój mąż i ja zostaliśmy zmuszeni do walki z czterema poszukiwanymi śmierciożercami. — Draco odchrząknął, zastanawiając się, jak w delikatny sposób przedstawić mężczyźnie obraz sytuacji.

— W wyniku którego śmierć ponieśli Avery i kilku jego popleczników? — Shlacklebolt zmrużył lekko oczy.

— Jak widzę, jest pan na bieżąco z informacjami. — Skinął głową.

— Owszem, dostaliśmy anonimowe zawiadomienie o napadzie. Jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z tobą i panem Potterem. — Mężczyzna oparł rękę na profilowanym drewnie podłokietnika i nerwowo zabębnił po nim palcami. — Z tego co wiem, posiadłość, która była celem ataku, należała do niejakiego pana Granda, który kilka lat temu wyjechał do Tajlandii.

— To prawda. Przed wyjazdem jednak szukał kogoś do opieki nad domem, a kto lepiej zaopiekuje się pozostawioną nieruchomością, jak nie rodzina? — Draco spojrzał na niego kpiąco.

— Jak bliska rodzina? — Kingsley uśmiechnął się ponuro.

— Och... — Malfoy machnął lekceważąco ręką. — Każdy z nas jest jakoś spokrewniony, jakby poszukać dobrze, to nawet pan i ja mieliśmy zapewne wspólnego przodka... kilka tysięcy lat temu.

— Oczywiście. — Mężczyzna prychnął rozbawiony. — Po co ci ten dom? O ile wiem, dopóki nie postanowiłeś zmienić stanu cywilnego, mieszkałeś z matką.

— Mniej więcej.

— Więc?

Draco poruszył się niespokojnie pod bacznym spojrzeniem mężczyzny.

— To nie ja mieszkałem w Różanym Domu. — Jedyną oznaką jego zaniepokojenia były lekko zaciśnięte pięści. — Wynająłem go dla mojego brata.

— Brata? — Oczy Kingsleya rozszerzyły się lekko. Poprawił się na fotelu i pochylił w kierunku Malfoya, przybierając skupiony wyraz twarzy. — O ile pamiętam, Narcyza i Lucjusz mieli tylko jedno dziecko. Ciebie.

— Jeszcze kilka lat temu również tak myślałem — zgodził się Draco. — Może powinienem zacząć od początku...


Red HillsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz