♥ 52 ♥

16 6 0
                                    

Drogi pamiętniczku,

 Ostatnio... Nie czuję się najlepiej. Chyba mam tak zwany epizod depresyjny, czy jakoś tak. Ja to nazywam po prostu potocznie – dołem. Dzieje się tak od czasu do czasu. Czasami nie ma powodu, czasami ma. Tym razem ma.

Nie chcę się dużo rozpisywać, bo na to przyjdzie czas. Po prostu nie chcę się bardziej dobijać. Napiszę o tym jak poczuję się lepiej.

Bardzo dużo myślę, co jest częste w moim obecnym stanie. Kontynuując, ze względu, że mój ojciec zabronił mi kontaktowania się z moją psycholog, to muszę sobie radzić sama. Wpadałam na pomysł, żeby rozpisywać dokładnie, moje uczucia, emocje. Jak widać zaczynam od "depresji".

W sumie nie mam pojęcia jak to dokładnie zrobić. Hmm...

"Depresja" u mnie ma dwa oblicza. Albo buduje się powoli, stopniowo albo występuje nagle, właśnie w postaci epizodu.

Druga wersja może uderzyć w każdej chwili. Czy to o trzeciej w nocy lub na spotkaniu z przyjaciółmi. Tak samo jak zwykła depresja może mieć powód albo i nie. Dodatkowo nigdy nie wiadomo jak długo będzie trwać.

Najgorsze jest rozpoczęcie. W kilka sekund ucieka z ciebie całe życie. Przez chwilę nic nie czujesz i nagle atakuje cię ten smutek. Nie, nie smutek, żal... Nie, tego nie da się opisać słowami. To uczucie przygnębienia, przygniecenia. Tracisz siłę, by zrobić cokolwiek. Ogarnia cię poczucie beznadziei. Czarne i obsesyjne myśli wypełniają umysł. Nie możesz prosto myśleć. To tylko psychiczne objawy. Natomiast fizyczne... depresja może sprawiać nawet ból. Tracisz apetyt, czujesz się ospały i ociężały. Jedyne co chcesz to przestać istnieć.

Epizod depresji jest tak nagły i silny, że wręcz kładzie. Dosłownie! A jak już się położysz nasilają się myśli.
Zaczynasz analizować całe swoje życie. Widzisz wszystkie błędy. Możesz nawet słyszeć jak twoi bliscy cię potępiają, chociaż tak nie jest. Czujesz się jak najgorszy śmieć. Nienawidzisz się.

I wtedy pojawia się ta niepohamowana chęć... by poczuć zimny metal na skórze, ból, ciepłą krew spływającą i kapiącą na ziemię.

Kiedyś od razu poddawałam się cięciu, zwykle miałam całą rękę pokrytą w małych ranach. Teraz jednak walczę dla siebie, moich najbliższych, przyszłości. Kiedy to piszę mija około stu trzynastu – stu pięćdziesięciu dni od mojej ostatniej kreski.

Ale teraz... Teraz jest ciężko. Ta ochota na poczucie bólu, a co ważniejsze zobaczenie krwi jest bardzo silna. Jednak nie chcę się poddawać. Nie teraz. Obiecałam sobie, że wytrzymam co najmniej do września. Jeśli nie wrócimy do szkoły to wątpię, że wytrzymam. Ale nie chcę znowu zaczynać.

Nie... "Zaczynać" to złe słowo, zaczęłam jak miałam to osiem czy dziesięć lat. Nie chcę do tego WRACAĆ. Boję się, że stracę kontrolę, że nie będę mogła przestać. Albo... posunę się za daleko.

Pamiętam te chwile kiedy chciałam zrobić ten jeden, ostateczny krok..

Zabić się.

Nie pamiętam ile razy próbowałam, ale wiem w jaki sposób.

Zaczynając od mojego top jeden : skok z mostu. Klasycznie, co nie?
We wspomnieniach patrzę na wodę, jest noc, jesień. To środek szkoły, pomiędzy dwunastym a czternastym rokiem mojego życia. Stoję przy samej barierce i wpatruję się w wodę. Rozglądam wokół i myślę. Jest tyle za i przeciw...
W końcu przestanę czuć ten ból, ale złamię serca tak wielu osobom. Ale oni są silni, poradzą sobie. I tak byłam dla nich ciężarem. A co jeśli nie? Jeśli pójdą w moje ślady?
Rodzina nawet za mną nie zatęskni. Za to zabiją siebie nawzajem. I tak ich nienawidzę. Powinni umrzeć, za to co mi zrobili, za to CO ze mnie ZROBILI. A co o nauczycielach? Boję się obarczać ich winą, że nic nie widzieli, że nic nie zrobili. I tak nie dali by rady. Po za tym są dorośli... ale wciąż czują.
Czy woda nie jest za płytka? Nie jest za niska? I tak się utopię, albo roztrzaskam się od impetu.
Wyobrażam sobie jak przechylam się przez barierkę. Spadając całe życie miga mi przed oczami. Dopiero, gdy wpadam do lodowatej wody zdaję sobie sprawę, że chcę żyć. Ale jest za późno. Ubranie w przeciągu kilku sekund staje się jak cement, do płuc wdziera się woda. Próbuję walczyć, ale tylko przyśpieszam proces. Krztuszę się, coraz ciężej oddycham, nie mogę nawet krzyczeć. Tracę siły, a oczy zamykają się na zawsze. Po chwili ciało uderza o dno, by po chwili wypłynąć na powierzchnię.
Wizja tak mocno uderza, że cofam się od razu i przewracam na drogę. Łapię się za krtań i sprawdzam puls. Jeszcze żyję. Podnoszę się i przypominam ile osób mogę pociągnąć za sobą.
Nie mogę nieść takiej odpowiedzialności. Wytrzymam, jeszcze trochę. Będę nieść ten ból sama, jeszcze trochę.

Kolejnym moim pomysłem jest rzucenie się pod samochód. Jestem w drodze do szkoły – miałam chyba trzynaście lat? Patrzę pusto przed siebie. Przede mną kolejny dzień udawania. Na samą myśl ogarnia mnie ból.. fizyczny. Ale widzę wyjście.
Ulica. Zaczynam myśleć jak duże jest prawdopodobieństwo, że zginę.
Bardzo małe. Znowu myślę o wszystkich których znam. Kiedy już mam wejść na ulicę zamykam oczy.
W moich myślach rozgrywa się przerażająca scena. Widzę szybko jadący samochód, czekam aż będzie blisko i rzucam się na ulicę, wprost pod koła. Mija kilka bardzo długich sekund, a potem czuję ból przeszywający moje ciało. Tak ogromny, że nie do opisania. Ogarnia mnie myśl, że umieram i godzę się z tym powoli zamykając oczy. W jak wielkim błędzie byłam, straciłam jedynie przytomność, by obudzić się w szpitalu. Lekarze zadają mi różne pytania. W końcu słyszę, że miałam spore szczęście, że przeżyłam. Dochodzi to do mnie – zostałam kaleką. Do końca życia muszę jeździć na wózku. Ale to nie jest najgorsze, o nie. Zdaję sobie sprawę, że muszę spotkać tych, na których mi najbardziej zależy.
Kiedy otwieram oczy jestem na środku drogi. Na szczęście nic aktualnie nie jedzie. Przyśpieszam natychmiast. Bezpieczna na chodniku staram się uspokoić.
Za duże ryzyko, że przeżyję.

Pamiętam jak pomagałam w kuchni, a ojciec musiał pójść po coś do sklepu. Tymczasem ja spokojnie kroję warzywa dużym nożem. W pewnym momencie patrzę na niego. Wpatruję się tępo w ostrze. Sprawdzam ostrość opuszkiem palca wskazującego. Do głowy przychodzi mi pomysł, który widzę oczami wyobraźni.
Chwytam rączkę pewnie obiema dłońmi i powoli kieruje na mój brzuch. Oddalam go, by następnie z całej siły wbijam nóż w moje wnętrzności. Krzyczę niekontrolowanie, ale po chwili zaczynam się krztusić krwią. Do kuchni przybiega mój brat. Ja już leżę na podłodze powoli się wykrwawiając. Widzę jak dzwoni na numer alarmowy.
Moją wizję przerywa ojciec. Szybko odkładam nóż. Kiedy znajduje mi inne zajęcie zastanawiam się. Jednak szybko rezygnuję. Łatwo uratować osobę z takiego urazu. Zapominam o dźgnięciu się.

Jak się jeszcze cięłam często robiłam to w szkole. Zostawałam po lekcjach. Sprawdzałam gdzie już były sprzątaczki. Potem wchodziłam do łazienki i zajmowałam kabinę. Wyciągam żyletkę i tnę się. Krew spływa strużkami po moich rękach, ale wszystko później sprzątam.
Kiedy w końcu czuję się zaspokojona, zbliżam ostrze do żyły. Mam ochotę nacisnąć, ale nie mogę. Ręce mi się trzęsą. Oczami wyobraźni widzę całą kabinę w krwi.... MOJEJ krwi. Szybko przerywam, chowam ostrza, sprzątam i idę do domu.

Albo kiedy wracam z przyjaciółmi patrzę w okno łazienki na pierwszym piętrze, bo na trzecim nie da się otworzyć. Widzę siebie w oknie. Patrzę w dół. Pewnie myślę czy nie jest za nisko. W końcu puszczam się ramy okna i pochylam do przodu. Wizja rozpływa się w najlepszym momencie, bo wołają mnie przyjaciele.
Nie mogę im tego zrobić. Jeżeli w ogóle coś dla nich znaczę...
Wklejam na swoją twarz najlepszy uśmiech i biegnę.

Ostatnim i według mnie najlepszym scenariuszem jest zatrucie/przedawkowanie leków. Ile to razy patrzyłam na szafkę z mnóstwem tabletek. Czasami nawet brałam już pudełka. Patrzyłam na kolorowe tabletki. Zawsze byłam tak blisko do ich połknięcia kiedy tchórzyłam. Bałam się, że to nie będzie bezbolesna śmierć, że zacznę wymiotować krwią, dusić się zamiast zapaść w sen, wieczny sen.

Za każdym razem stchórzyłam. Przez co, teraz ludzie tracą na mnie czas. Na śmiecia, którym jestem i na zawsze pozostanę.

Do widzenia pamiętniczku

My Life, nothing specialOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz