Rozdział 20

1.2K 73 8
                                    

Słoneczne promienie wpadły do pokoju, rozjaśniając pomieszczenie swoim jasnym, pomarańczowo-złotym blaskiem. Czarne źrenice Patricka, zrobiły się nagle ciemnobrązowe, a Luciana nie potrafiła oderwać od nich wzroku. Przyglądała mu się, jakby był jakąś statuetką na półce, a on ze zmarszczonymi brwiami i zmarszczką między nimi, założył ręce na biodra i kolejny raz, niecierpliwie powtórzył.

– Spytam jeszcze raz, bo nie jestem pewien, czy dosłyszałaś. Długo jeszcze zamierzasz chować się tak za gazetą? O co ci chodzi, Luciana?

Jego głos zdawał się odległy. Słyszała go, ale z pewnością nie było to wyraźne. Poprawiła usadowienie na fotelu i ostrożnie sięgnęła po żonglera, który wcześniej wypadł jej z dłoni. Zerknęła w międzyczasie za okno, widząc, jak śnieg powoli znów zaczyna sypać, a jasne, zimowe słońce, oświetla delikatnie biały puch na błonia.

– Od wczoraj, widzę, jak mi się przyglądasz. Możesz mi powiedzieć, co ty wyczyniasz? – dopytywał dalej Patrick, niecierpliwiąc się już coraz bardziej.

Zaczesał swoje czarne jak smoła, włosy do tyłu, obserwując dokładnie Luciane. Wydawało się to wtenczas bardzo przytłaczające dla niej.

– Chyba ci się coś przewidziało. Już dawno temu przestałam się tobą interesować. Z wzajemnością, jak widać – parsknęła, powoli podnosząc się z miejsca.

Stanęła na tyle blisko niego, że chłopak, aż zrobił krok w tył, gdy poczuł się niezręcznie jej bliską obecnością. Naprawdę, dawno ze sobą nie rozmawiali.

– Daj spokój. Widziałem, nie jestem idiotą.

– Mogłabym to przedyskutować – odparła, zwijając gazetkę w rulon i schowała ją pod pachą. – Moim zdaniem, może i nie jesteś idiotą, ale palantem. Palantem, który obraża się na przyjaciółki, przez głupie plotki! – krzyknęła, uderzając go żonglerem w tors. – Oh, w końcu to ze mnie wyszło.

Patrick zmarszczył brwi jeszcze bardziej (o ile bardziej było to możliwie) i zaplątał ręce na klatce piersiowe, mrużąc na Luciane wzrok. Widocznie nie był zadowolony.

– Ty dalej to samo – prychnął, przewracając oczami. – Ciągle tylko ta sprawa z Potterem. Nie potrafisz bez niego żyć.

– Co ty wygadujesz do jasnej cholery? Potter jest kawałem gnoja, a ty mi mówisz, że nie potrafię bez niego żyć. Ja pierdolę... Nie mogę uwierzyć, że ty nadal sądzisz, że kłamię.

– Skąd taki wniosek?

Luciana poważnie zaczęła się zastanawiać, czy nie uciszyć go jakimś zaklęciem. Zaczęła się denerwować, a to sprawiało, że ból w klatce piersiowej, którego tak dawno nie czuła, a był jej znienawidzonym, powoli powracał.

– Patrick, czy ty siebie słyszysz? Nadal uważasz, że te plotki to była prawda. Nadal myślisz, że byłabym zdolna do podania komuś amortencji? To pojebane. – Złapała się za głowę, przymykając oczy. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej relacja z Patrickiem zeszła na tak złe tory.

– Masz rację, to pojebane. Na tyle, że nie potrafię wyrzucić tego z mojej głowy. Mam wrażenie, że w ogóle cię nie znam.

– Najwidoczniej mnie nie znasz, skoro uważasz, że to wszystko, to prawda.

– Mogłaś pomyśleć, zanim zaczęłaś chodzić z Potterem – fuknął, odwracając się do niej tyłem.

– Co ty pieprzysz?! – zawołała, nim zdążył wyjść z pomieszczenia.

Patrick odwrócił się w jej stronę i spojrzał na nią z tak nieprzyjemnym wzrokiem, że Luciana zrobiła krok w tył, o mało nie potykając się o fotel za sobą. Nic nie powiedział. Szybkim krokiem poszedł do dormitorium, a trzask drzwi było słychać, aż na dole w pokoju wspólnym. Luciana złapała się za głowę, czując, jak wszystko znów zaczyna ją boleć.

Ból w klatce piersiowej powrócił, a był tak okropnie nieprzyjemny, że ledwo łapała oddech. Wręcz rzuciła się na fotel za sobą i próbowała w spokoju złapać powietrze. Głowa zaczęła pulsować, a do oczu napływały łzy. Ciężko było jej zrozumieć, dlaczego Patrick jej nie wierzył. Miała ochotę rozpłakać się na dobre, ale kiedy ktoś wszedł do pomieszczenia, natychmiast się wyprostowała i prędko starła rękawem, swojego czarnego swetra, łzy, które powoli spływały jej po policzkach.

W tym czasie, w dworze Malfoyów, Draco czuł się bardzo podobnie. Dziwny ciężar siedział mu na klatce piersiowej, kiedy leżał bezczynnie na łóżku, wpatrując się w sufit nad sobą. Oddech miał ciężki, a w oczach łzy, które nie zamierzały nawet spływać. Jego jasna cera zrobiła się wręcz szara, a pod oczami miał niemal fioletowe sińce. Wyglądał marnie, jak nie gorzej, gdy w głowie wciąż miał nawracające myśli, które sprawiały, że czuł się jeszcze słabiej.

Wciąż myślał, myślał, myślał i myślał. Nie potrafił normalnie funkcjonować. Nie podnosił się z łóżka, a całe dnie spędzał w swoim pokoju, przy zasłoniętych, ciemnozielonymi zasłonach na oknach. W pomieszczeniu było tak ciemno, że słońce, które jasno świeciło za szybą, nie dochodziło do środka.

– Dracoo...! – wołanie Bellatrix, powodowało w nim mdłości. – Dracoo...! – powtórzyło się, a wtedy nie miał już wyboru. Jeśli on nie wstanie, to ona wparuje mu do pokoju. Wolał jednak tę pierwszą opcję. – Draco!

Otworzył drzwi, wychylając się za framugę. Bellatrix stała przy schodach, bez przerwy go nawołując.

– Wpadłam na pomysł, żeby nauczyć się trochę pojedynkowania. Co ty na to? Przyda ci się do zabicia Dumbledore'a – powiedziała, kiedy jego głowa pojawiła się na korytarzu. Bellatrix miała taką minę, jakby zaraz miała zacząć skakać ze szczęścia.

Jej szalona natura bywała czasem męcząca.

Draco westchnął, kiedy myśl o zabiciu dyrektora znów przeleciała mu przed oczami. Widział jasny zielony blask i martwe ciało Dumbledore'a, opadające na posadzkę.

– Chodź, nie stój tak. No chodź – powiedziała Bellatrix, podchodząc do niego. Złapała go za rękę i wyciągnęła z pokoju. – Pójdziemy do jadalni. Tam jest sporo miejsca. Hę? Coś mówiłeś? Nie, to dobrze. Chodź, nie stawiaj oporu. Za kilka dni wracasz do szkoły i nikt już nie nauczy cię tak dobrze pojedynkować, jak ja.

– Bello, nie zmuszaj go, jeśli... – zaczęła Narcyza, kiedy z salonu zobaczyła, jak Bellatrix ciągnie jej syna do jadalni.

– Nie bądź głupia, Cyziu – zaśmiała się głośno, na co Draco przymknął oczy, nie chcąc dłużej słuchać tego przeraźliwego śmiechu. – Draco się zgodził, prawda?

I nie czekając na jego odpowiedź, wepchała go do dużego pomieszczenia, gdzie na środku stał jedynie równie duży stół z wieloma krzesłami. Różdżką przesunęła wszystko na bok, robiąc im idealnie dużo miejsca do walki. Przeszła na jeden koniec jadalni, każąc Draconowi iść na drugi. Wyprostowała się, uśmiechnęła szeroko, jak to na nią przystało i wyciągnęła różdżkę do przodu.

– Ukłon i...

Buchnęły światła. Draco odbijał jej zaklęcia, samemu próbując ją zaatakować. W pomieszczeniu było jasno od zaklęć, aż niektóre obrazy wiszące na ścianach pospadały na podłogę, łamiąc swoje ramki.

– Dobrze, dobrze! – krzyczała Bellatrix, czując chwilę podekscytowania, kiedy Draco nie dał się uderzyć żadnym zaklęciem.

Nie miał siły na to, jednak walczył. Nie chciał nikomu pokazywać, że czuje się coraz gorzej i, że nie chodziło o stan fizyczny, a psychiczny, który był na gorszym poziomie, niż się mogło zdawać. Mimo tego, że był skupiony na odbijaniu zaklęć, w jego myślach nie przestały krążyć ciche głosiki mówiące mu, że nie da sobie rady. Odruchowo uderzył się dłonią w bok głowy, czego Bellatrix nie zauważyła, ale przez to został trafiony zaklęciem i odrzucony do tyłu wpadł na ścianę. Obraz wiszący nad nim zleciał mu na głowę.

– No, nie mogło być idealnie – powiedziała, nie ruszając się z miejsca, by mu pomóc. – Wstawaj, jeszcze raz. Żadnego zaklęcia, nie możesz odpuścić.

I tak walczyli jeszcze dobre kilka minut. Draco po tym był wykończony. Padł na swoim łóżku, twarzą do poduszki, cały czas myśląc. Choć tym razem zastanawiał się, jak inaczej mógłby zabić Dumbledore'a, aby uniknąć takiego starcia z nim.

Daffodils ~ Draco MalfoyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz