Rozdział 42

108 13 13
                                    

Jacob

Wyszedłem z domu trzaskając drzwiami. Kolejny raz pokłóciłem się z matką. O co? O tego jej nowego, pieprzonego gacha, który myśli, że może być dla mnie ojcem. Po co mi teraz ojciec? Jestem dorosły. Przez dwadzieścia lat nie było go przy mnie, nie było go w domu, ba. Nie było go nawet w pieprzonej kopule, bo był tchórzem bojącym się życia. Na cholerę był mi teraz ojciec?

Szedłem, nie, ja biegłem z zaciśniętymi pięściami w jedyne miejsce, w którym chciałem być. Do jedynej osoby, która zawsze potrafiła mnie wysłuchać. Nawet wtedy, kiedy wszyscy myśleli, że jest w porządku. Tylko ona dostrzegała prawdę. Tylko ona wiedziała kiedy coś się działo. I wtedy tego nie doceniałem.

Pchnąłem zimny metal czarnej bramy i biegłem do niej dalej, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy mnie widzieli. Miałem ich gdzieś.

Jeszcze jeden zakręt.

I widziałem jej błyszczące, szczęśliwe oczy, jej delikatny uśmiech skrywany pod zasłoną jasnych włosów, jej łagodną twarz. A serce pękało mi na milion kawałków.

Zdjęcie na nagrobku.

Od pogrzebu minęły już pięćdziesiąt dwa dni, a ja dalej nie potrafiłem pogodzić się z jej odejściem. Znałem ją, nikt nie miał takiej woli życia jak ona. Tylko ona umiała je tak docenić. I to właśnie ją złamałem. To przeze mnie się zabiła. To była moja wina.

Wpatrywałem się w delikatny płomyk świeczki postawionej tuż pod jej zdjęciem. Ogień zawsze tak pięknie tańczył w jej oczach. Oczach, których już nigdy nie zobaczę. Oczach, których nie miał nikt inny. A ja nie potrafiłem wtedy po nie sięgnąć.

Widziałem świeże kwiaty w małym wazoniku. Ona zasługiwała na tysiąc takich kwiatów, zasługiwała na wszystkie kwiaty świata. Na wszystkie płomyki, które miały rozjaśnić ciemność, której tak bardzo się bała.

– Przepraszam – wyszeptałem.– Tak bardzo mi cię brakuje...

Zacisnąłem szczękę. Chciałem trwać przy jej nagrobku już po wszystkie czasy. Bo wiedziałem, że ona zrobiłaby to dla mnie. Dla mojej duszy, chociaż zdawała sobie sprawę, jak bardzo zniszczona była. Jednak nie potrafiłem, to mnie łamało. Bolało jakby w moim ciele rozpalały się miliony węgli.

Zacisnąłem pięści i znów, ze łzami w oczach wyszeptałem jej przeprosiny.

Odwróciłem się i szybko wyszedłem z cmentarza. Jej śmierć była najboleśniejszym ciosem jaki musiałem przeżyć. Doskonale pamiętałem ten dzień, to ognisko kiedy byłem zbyt głupi żeby zrozumieć. Chciałem ją chronić, nieświadomie raniąc jeszcze bardziej. Pamiętałem jej pełne bólu spojrzenie, to jak szybko wbiegła do tego lasu. I to że nie zrobiłem kompletnie nic.

„Ona cię kochała."

Pamiętam jak zabrakło mi oddechu, kiedy usłyszałem te słowa podczas jej pogrzebu. Jak dostałem ataku paniki, zdając sobie sprawę, że to ja przyczyniłem się do jej śmierci. Bo gdybym wtedy stanął za nią, a nie odciągał Meghan... ona dalej by żyła, dalej uśmiechałaby się tak pięknie jak tylko ona potrafiła, dalej szukałbym ukojenia w jej błękitnych oczach.

Nogi same zaprowadziły mnie pod jej dom. Kiedyś tak często po nią przychodziłem, tak często pomagała mi zmierzyć się z problemami. Z moim własnym bólem. Ta droga była dla mnie automatyczna. Naturalna. Nie potrafiłem zliczyć ile razy nieświadomie po jej śmierci zawędrowałem tutaj po nią.

To tak cholernie bolało.

Widziałem pana Blake'a siedzącego na werandzie. Samego. Już nie towarzyszyła mu jego córka. Jego oczko w głowie. On też mnie dostrzegł, uśmiechnął się blado, odwzajemniłem ten gest. Oboje nas wiele kosztował.

Drzwi do domu otworzyły się. Phoebe wybiegła z domu ubrana w piżamę, w ręce trzymała białego pluszowego misia, z niebieską kokardą. Ukochany miś Orissy. Dwunastolatka podbiegła do ojca, a zaraz za nią wyjrzała Lira. Żadna z nich nie przypominała siostry. Bo Orissa była jedyna w swoim rodzaju.

– Tato, chodź już! Obiecałeś mi przeczytać bajkę – jęknęła najmłodsza.

On tylko się uśmiechnął. Szybko podniósł ją, kompletnie zmieniając wyraz twarzy. Udawał, tak dobrze udawał, że już pogodził się ze śmiercią swojej pierworodnej. Musiał być najsilniejszy z nich. Lira posłała mi miłe, delikatne spojrzenie. Widziała mnie kilka razy, gdy automatycznie tutaj przyszedłem. Tylko wtedy już nikt tu na mnie nie czekał. Drzwi od domu zamknęły się. Dopiero wtedy oderwałem wzrok od tego miejsca. Już jej tam nie było. I nigdy nie będzie.

Czułem na sobie czyjś wzrok, odwróciłem się więc delikatnie. Dareia, stała na balkonie i patrzyła na mnie ze zbolałą miną. Były najlepszymi przyjaciółkami. Były sobie bliższe niż ktokolwiek w tej kopule. Chociaż nie. To ja i Orissa byliśmy sobie najbliżsi. Dareia pokręciła ze zrezygnowaniem głową i odwróciła się.

Wszyscy dostrzegali to, że Orissa mnie kochała, tylko nie ja. Ja dowiedziałem się, gdy było już za późno. Nie było już nadziei. Byłem ślepy.

Szedłem dalej wspominając wszystkie nasze spacery nad rzekę. Kiedyś uwielbiałem to robić, czułem się wtedy wolny, nikt mnie tam nie oceniał, nie musiałem się tam ukrywać. Bo ona zawsze tam ze mną była, siedziała machając nogami nad idealnie przejrzystą wodą i słuchała. Zawsze słuchała całego mojego gówna, z którym nie potrafiłem sobie poradzić. I to ona pomagała mi dźwigać ten ciężar.

Nie potrafiłem skręcić na tamten most. Gdy przyszedłem tam po raz pierwszy po jej śmierci, rozniosłem go w drobny mak. Nie zwracałem uwagi na konsekwencje. Dostałem wtedy swój pierwszy mandat i podarłem go na oczach funkcjonariuszy. Musiałem się wyżyć. Nie mogłem patrzeć na most, na którym zawsze była, a teraz już nigdy nie usiądzie. Nie wysłucha.

Bo to ja ją zniszczyłem.

Skierowałem się na polanę, na której ostatni raz ją widziałem, na której odbyło się to cholerne ognisko. Drżałem. Ale tylko tam czułem jej obecność, jej ciepło i zapach. Dobrze pamiętałem te kojące uczucie kiedy ją obejmowałem. Była dla mnie tak cholernie ważna. I tak okropnie ją skrzywdziłem.

Nie myślałem wiele. Miałem dość tego wszystkiego. Całego tego udawania, że już jest dobrze. Nie było i nigdy nie będzie. Wszedłem do lasu, do którego ona wtedy wbiegła. Był okrutnie ciemny. Jak bardzo przerażona musiała być gdy się tu znalazła? Od zawsze bała się ciemności. Tego co się w niej kryło. Kiedyś kupiłem jej breloczek z lampką, żeby nie musiała się tak bać. Zasługiwała na więcej. Zasługiwała na każde światło świata, bo to ona była najjaśniejszym światłem, dla nas wszystkich.

Nie chciałem żyć bez niej. Nie chciałem żyć ze świadomością, że to ja ją zgubiłem, że to przeze mnie odebrała sobie życie. Że cierpiała, bo ja byłem zbyt ślepy, zbyt głupi.

Nie myślałem już jasno. Miałem kompletnie dość tego syfu. Więc brnąłem w ten las dalej i dalej, coraz mocniej zderzając się z ciemnością. Aż usłyszałem szum, który miał być moim ukojeniem. Nie dbałem, czy woda w tej rzece była zimna, nie dbałem o jej głębokość. Wiedziałem, że już nie będę się bronił. Zatopiłem się w niej cały. Otworzyłem oczy pod wodą, przypominając sobie kto mnie tego nauczył i uśmiechnąłem się, wpuszczając wodę do płuc. Nie dbałem o oddechy, bo chociaż okropnie to bolało. Świadomość życia bez niej bolała jeszcze bardziej.

W końcu nadeszła upragniona ciemność. Błagałem, żeby zaprowadziła mnie do niej. Do Orissy.

Nie słuchała.

Płomień : DziedzictwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz