Rozdział 37

107 12 12
                                    

Orissa

– Jesteś kompletnie nawalony – wyszeptał donośnie Theo.

Uniosłam odrobinę zaspane powieki i spojrzałam na scenę odgrywającą się za plecami śpiącej Rose. Dziewczyna do późna suszyła znaleziony w lesie krwawnik i gotowała z niego wywar ochronny. Theo wnosił Orina do pokoju oświetlonego jedynie delikatnym blaskiem księżyca, przytrzymywał go za ramię, przewieszone na karku. Otora wydawał się być ledwie przytomny, a w wolnej dłoni ściskał butelkę, w której zostały jedynie krople po bimbrze. Theo usadził bruneta na kanapie i odebrał mu butelkę.

– Nie wierzę, że aż tak się naprułeś – skwitował jego stan.

Mimo wszystko niebieskooki nie chwiał się, nie czkał, wydawał się po prostu... Bezsilny. Niewidzialna siła ścisnęła mi gardło na ten widok.

– On nim był wiesz?– Przeciągał leniwie sylaby.– Morcar.

Theo starał się nie patrzeć na twarz chłopaka.

– Kim był? O czym ty gadasz?

– Vervarem.– Zaśmiał się głucho.– Jednak jestem taki jak on.

– Orin idź spać, jutro mi powiesz o co ci chodzi... Jak wytrzeźwiejesz.

– Spójrz na mnie, to się dowiesz o czym mówię.

Theo pchnął go tak, że opadł miękko na poduszki, sam wciągnął nogi na kanapę i wpatrywał się w swojego przyjaciela.

– Nie mogę spojrzeć, jutro, na trzeźwo wyjaśnimy to sobie. Teraz nie mogę.

Orin znów się zaśmiał.

– Karzesz mnie za to, że ja unikałem twojego wzroku?

– Orin – warknął ostrzegawczo.– Idź spać.

Niebieskooki tylko prychnął i schował oczy w zgięcie łokcia. Oddychał spokojnie, jakby naprawdę szybko zasypiał. Theo położył się obok niego, okrywając przyjaciela grubym kocem. Prawie się zaśmiałam na przejaw takiej troskliwości, ale powstrzymałam się. Zamknęłam oczy i wtuliłam się mocniej w poduszkę. Ciągle myślałam tylko o tym, jak jutro zacznę go przepraszać, miałam nadzieję, że będzie chciał mnie słuchać. Zasnęłam ponownie, snując najróżniejsze scenariusze dotyczące jutra.

Kiedy rankiem obudziła nas Rose, która wstała pierwsza, zebraliśmy szybko swoje rzeczy i razem zeszliśmy na dół. Monica, Einar i Oscar nie spali, czekali na nas ze śniadaniem. Oscar zaproponował nawet, że nas odprowadzi do rzeki, ale podziękowaliśmy mu za to. Nie chcieliśmy ciągnąć go pół dnia, żeby później drugie pół wracał sam. Sulfus i Leah nie przyszli się pożegnać, nawet się temu nie dziwiłam.

Theo z zasłoniętymi dłonią oczami powiedział Orinowi na stronie, że nie może się z nim połączyć, ponieważ rozmawiał ze mną i nie chce mu tego przekazać w ten sposób. Orin tylko skinął głową i wyszedł z Sariusem przed dom. Nie miałam okazji poprosić go żeby ze mną porozmawiał, gdyż Einar poprosił mnie i Rose o rozmowę. Pokazał nam dziennik swojej narzeczonej, w którym kobieta opisywała rodzaje wampirów i ich słabe strony. Zapytałam go gdzie teraz jest jego narzeczona, a on od razu spochmurniał, widziałam głęboki smutek w jego oczach. To wystarczyło za odpowiedź. Wręczył dziennik Rose i poprosił, żeby na niego uważała. Podziękowałam Einarowi za pomoc i Monice za przygotowanie nam jedzenia i ruszyliśmy prosto na ziemie wampirów.

Las był ogromny, ponury i zielony. Rozpoznawałam większość drzew, ale ich liście, kolory, a nawet chropowata kora wydawały się być dużo prawdziwsze. Sosny walczyły tu o dominację nad mizerniejącymi modrzewiami i zakrywały duże, wieloletnie dęby. Im słońce wschodziło wyżej, tym lepiej przebijało się przez baldachim liści i igieł, wpuszczając drobne promienie światła, które moja skóra chłonęła z uwielbieniem. Kolorowe liście mieszały się na mchu, lekka wilgoć działała na naszą korzyść, gdyż nie musieliśmy martwić się strzelającym i trzeszczącym podłożem. Einar powiedział, że nie musimy się o nic martwić, że nic tutaj w tym lesie nie powinno chcieć nas zaatakować, ale my jednak bacznie obserwowaliśmy otoczenie. Wydawało się być dość spokojnie, równy teren zalany był tysiącem różnorodnych krzewów, kwiatów i ziół, po które Rose sięgała zaciekawiona. Nie byłam przyzwyczajona do wielu dźwięków, które słyszałam. Moje ciało dostawało gęsiej skórki kiedy bzyczenie jakiegokolwiek owada robiło się głośniejsze. Las był pełen zwierzyny, słyszałam grzebiące między ściółką dziki, widziałam biegnące wolno łanie, jakby niczym nie spłoszone, łamane gałązki pod większymi i mniejszymi zwierzakami. Mieszanina dźwięków wydawała mi się błoga, spokojna i wyciszająca, idealnie harmonizowała z delikatnym wiatrem wiejącym między pachnącymi jesienią liśćmi... Do czasu kiedy teren zaczął być coraz mocniej pochyły, lekko kamienisty, a drzewa coraz rzadsze. Usłyszałam dziwaczny rechot, który wydawał się być i straszny i delikatny. Theo powiedział, że musimy zbliżać się do rzeki, gdyż te odgłosy wydawały żaby.

Płomień : DziedzictwoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz