ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY

764 57 12
                                    

Nowy Jork, wrzesień 1981
Alison z trudem ubrała wyrywającego się synka i otarła pot z czoła. W zasadzie powinna znowu wejść pod prysznic, żeby się odświeżyć, ale to by oznaczało, że musiałaby od początku zacząć całą procedurę poprzedzającą wyjście z domu. Spojrzała na zegarek i zaklęła. Wzięła Sammy’ego na ręce i deportowała się z nim do przedszkola. A później, po szybkim pożegnaniu, przeniosła się do pracy.
– Spóźniłaś się, Alison – odezwał się jej szef, nie podnosząc nawet wzroku znad gazety, którą czytał.
– Dużo mnie nie ominęło – stwierdziła Ally z uśmiechem i odłożyła torbę na swoje biurko. – Zrobić ci kawy?
– Sam się obsłużyłem – odparł mężczyzna i złożył gazetę. – Kolejny ciężki poranek?
– Sammy chyba nie lubi chodzić do przedszkola – powiedziała Alison.
– Albo tęskni za ojcem – domyślił się mężczyzna.
– To pewnie też – mruknęła. – Jest nieznośny, od kiedy Severus wyjechał.
– Może powinnaś go zabierać ze sobą do pracy? – zaproponował jej przełożony.
– Pewnie! Szczególnie kostnica to wymarzone miejsce dla dziecka – roześmiała się Alison. – Sam musi się przyzwyczaić i tyle.
– Jeśli już wypiłaś, to zbieraj się. Czystokrwiści znowu zaatakowali – powiedział szef, a Alison spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Poważnie? Zabierzesz mnie ze sobą? – spytała z niedowierzaniem.
– Najwyższy czas, żebyś zaczęła pracować w terenie – stwierdził czarodziej i podał jej akta sprawy. – Masz pięć minut na zapoznanie się z tym.
Alison bez słowa wzięła od niego teczkę i uważnie przestudiowała dokumenty. Już wiedziała, czemu to ona została do tego wybrana. Starszy detektyw, Paul Smith, pamiętał ją z czasów, gdy jako dziecko bywała z ojcem w siedzibie Kongresu. I jako jeden z nielicznych zdawał się wiedzieć, co tak naprawdę spotkało Harveya i Evelyn. Dla Alison była to idealna okazja, żeby w końcu popchnąć do przodu sprawę morderstwa swoich rodziców. A przy okazji będzie miała czym się zająć i jakoś zagłuszyć tęsknotę za Severusem, która nie pozwalała jej się na niczym skupić.
– Chodźmy – powiedziała zdecydowanym, dźwięcznym głosem.

~*~


– Panie – odezwał się sługa drżącym głosem. – Mam dla ciebie dobre wieści.
– Mów – odparł tylko Tom Riddle, patrząc z obrzydzeniem na trzęsącego się ze strachu podwładnego.
– Potterowie... – odparł chłopak, złośliwie uśmiechając się pod nosem. – Ukrywają się w Dolinie Godryka.
– Czy to sprawdzona informacja? – Tom chciał mieć pewność, zanim kolejny raz wyruszy w podróż. I być może kolejny raz przeżyje bolesne rozczarowanie.
– Tak, mój panie, twoi wrogowie zaufali mi ponownie... – powiedział Peter i odważył się unieść głowę. – Uczynili mnie Strażnikiem Tajemnicy...
– Dobrze się spisałeś... – stwierdził Voldemort. – A teraz zostaw mnie... Muszę to dobrze zaplanować...
Pettigrew wyszedł z zadowoloną miną na chytrej, szczurowatej twarzy. Jego zemsta za lata poniżania, właśnie się dokonała.
Natomiast Tom Riddle został sam ze swoimi myślami. Obracał w palcach swoją różdżkę i żałował, że nie ma przy nim jego najwierniejszych sług. Severus wyjechał, on sam wyraził na to zgodę, a Bellatrix sprawdzała pewien trop dotyczący Longbottomów. Co prawda Voldemort już dawno zadecydował, że syn Franka i Alice nie może być tym, który mu zagraża, ale i tak chciał go wyeliminować. Na wszelki wypadek.
Po głębszym namyśle doszedł do wniosku, że właściwie dobrze się stało. To było coś, co powinien zrobić sam... To dotyczyło jego i tylko jego. A kiedy już zabije to dziecko, które tak bardzo mu zagraża... kiedy zabije jego rodziców... Pozbędzie się też jedynej osoby, która mogłaby zaświadczyć, że to nie była jego zasługa… Że to nie on odnalazł Potterów w Dolinie Godryka... Gdyby zaś okazało się, że Pettigrew kłamał... Tak czy inaczej, to będzie ostatnia noc jego życia.

~*~

Dolina Godryka, 31 października 1981, sobota (zawiera obszerny fragment książki Harry Potter i Insygnia Śmierci)
Wietrzna i deszczowa noc, dwoje dzieci przebranych za dynie toczy się przez placyk, w oknach wystaw sklepowych wiszą papierowe pająki, te wszystkie żałosne, tandetne symbole świata, w który mugole nie wierzą... A on idzie, wie, dokąd zmierza, przenika go poczucie słuszności tego, co zamierza zrobić, czuje w sobie potężną moc, jak zwykle przy takich okazjach... Nie gniew, nie... ten jest słabością zwykłych śmiertelników, nie takich mocarzy jak on... ale poczucie triumfu... przecież czekał na tę chwilę, tyle nadziei z nią wiązał...
– Fajny kostium, proszę pana!
Uśmiech gaśnie na twarzy chłopca, gdy zbliża się na tyle, by zajrzeć pod kaptur peleryny, strach obleka jego pomalowaną buzię, odwraca się i ucieka... Palce zaciskają się na różdżce pod peleryną... jeden ruch i to dziecko już nigdy nie wróci do swojej matki... ale nie, to teraz niepotrzebne, całkiem niepotrzebne...
Więc idzie dalej, teraz już inną, ciemniejszą ulicą, widzi wreszcie cel swojej wędrówki, Zaklęcie Fideliusa już przełamane, choć oni jeszcze o tym nie wiedzą... a on porusza się ciszej od szelestu liści opadających na chodnik, kiedy dochodzi do ciemnego żywopłotu i patrzy ponad nim na ten dom...
Nie zaciągnęli zasłon w oknach, widzi ich całkiem wyraźnie w ich małym saloniku, wysoki, czarnowłosy mężczyzna w okularach wyczarowuje z różdżki obłoczki kolorowego dymu ku uciesze małego, czarnowłosego berbecia w niebieskim śpioszku. Dzieciak śmieje się i próbuje złapać dym, chwycić go w maleńką piąstkę... Otwierają się drzwi i wchodzi matka, mówiąc coś, czego on nie może dosłyszeć, długie, kasztanowe włosy opadają jej na twarz. Teraz ojciec podnosi syna i podaje go matce. Odrzuca różdżkę na kanapę, przeciąga się, ziewa...
Furtka skrzypi cicho, ale James Potter tego nie słyszy. Biała ręka wyciąga różdżkę spod peleryny i celuje nią w drzwi domu, które stają przed nim otworem. Przekracza próg domu, gdy James wbiega do holu. To takie łatwe, zbyt łatwe, nie ma nawet przy sobie różdżki...
– Lily, bierz Harry’ego i uciekaj! To on! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam... – krzyknął James i zacisnął dłoń na Krysztale, który od pół roku zawsze nosił przy sobie.
Chce go zatrzymać, nie mając różdżki w ręku!... – myśli pogardliwie Voldemort. Wybucha śmiechem i rzuca zaklęcie...
Avada Kedavra!
Zielone światło wypełnia mały przedpokój, oświetla wózek dziecięcy popchnięty na ścianę, poręcze schodów lśnią jak pochodnie, James Potter pada jak marionetka, której sznurki ktoś poprzecinał...
Słyszy jej krzyk dochodzący z góry, tak, jest w pułapce, ale jeśli będzie rozsądna, nie ma się czego bać... Wspina się po schodach, czuje lekkie rozbawienie, gdy słyszy, jak Lily próbuje się zabarykadować w sypialni... a więc i ona nie ma przy sobie różdżki... ależ to głupcy... jacy są naiwni, sądząc, że ich bezpieczeństwo zależy od przyjaciół, że można choć na chwilę odrzucić różdżki...
Otwiera drzwi, jednym machnięciem różdżki odrzuca na bok krzesło i jakieś pudła, pospiesznie zwalone przy drzwiach... Ona stoi tam, z dzieckiem w ramionach. Na jego widok wrzuca dziecko do stojącego za nią łóżeczka i rozkłada szeroko ramiona, jakby to mogło pomóc, jakby zasłaniając dziecko, miała nadzieję, że to ona zostanie wybrana zamiast niego...
– Nie Harry, błagam, tylko nie Harry!
– Odsuń się, głupia... odsuń się, i to już...
– Nie Harry, błagam, weź mnie, zabij mnie zamiast niego...
– To ostatnie ostrzeżenie...
– Nie Harry! Błagam... zlituj się... zlituj... Nie Harry! Nie Harry! Błagam... zrobię wszystko... – Lily desperacko próbuje zyskać choć chwilę. Nie ma pewności, czy cokolwiek zmieni... Jej Kryształ, identyczny jak ten Jamesa, wisi na rzemyku na nadgarstku, więc nie musi go teraz szukać. Całą swoją uwagę poświęca Harry'emu...
– Odsuń się... odsuń się, dziewczyno...
Mógłby łatwo odsunąć ją na bok siłą... ale nie, rozsądniej będzie wykończyć ich wszystkich, całą rodzinę... Rozbłyska zielone światło, kobieta pada na podłogę jak jej mąż.
Dziecko ani razu nie zapłakało... Stoi w łóżeczku, trzymając się sztachetek, i patrzy na niego z wyraźnym zainteresowaniem, może myśli, że pod tym kapturem ukrywa się jego ojciec, może wyczekuje na nowe obłoczki dymu albo bajecznie kolorowe iskierki, na to, że jego mama za chwilę poderwie się z podłogi, wybuchając śmiechem...
Bardzo powoli i dokładnie kieruje koniec różdżki prosto w twarz dziecka, chce to zobaczyć, chce być świadkiem zniszczenia tego jedynego, niewytłumaczalnego zagrożenia, jakim jest to dziecko. A ono zaczyna płakać, już zobaczyło, że to nie James. Nie lubi płaczu dziecka, nigdy nie znosił tych wstrętnych maluchów popiskujących w sierocińcu...
Avada Kedavra!
I nagle czuje, że się rozpada, osuwa w nicość, że jest tylko samym bólem i przerażeniem, wie tylko, że musi się gdzieś ukryć, nie tutaj, w ruinach tego domu, gdzie uwięzione jest to dziecko, słyszy jego krzyk... nie tutaj, gdzieś daleko... daleko stąd...

Snape, after all this time? Część IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz