45. Iluzja.

129 23 0
                                        

{MIRANDA}

PIĄTEK, 30 MAJA

     Otulona miękkim i grubym kocem leżałam na łóżku w swoim pokoju, poddając się po raz kolejny ponurym wizjom. Pogoda jak najbardziej nastrajała mnie do takich przemyśleń – za brudnymi oknami padał porządny deszcz, który wzniecał lawinę błota na ulicy prowadzącej do willi. Słysząc szum obijających się o dach kropel, czułam się senna i pogrążona w morzu beznadziei. Nakryłam się kocem pod sam nos i zamknęłam oczy, chcąc odpłynąć daleko stąd.

     Chwilę wcześniej sięgnęłam do albumu ze zdjęciami, który dała mi babcia po naszej poważnej rozmowie. Kiedy poprosiłam ją, by nic nie mówiła rodzicom o moim odkryciu, najpierw nie chciała się zgodzić, ale kiedy wyjaśniłam jej, że najpierw musiałam przygotować się na konfrontację z nimi, odpuściła. Z całych sił starała się z dziadkiem jakoś mnie wesprzeć, ale na tym polu już dawno straciłam nadzieję, że cokolwiek wróci do normy. Czułam się obca i nie taka jak trzeba. Nie miałam przecież nawet pojęcia, kim tak naprawdę byłam. Kim była kobieta, która mnie urodziła? Ojciec, który podarował mi życie? Z czyich genów się składałam?

     Album, zdaniem dziadków, miał mi pomóc poznać Josephine. Mimo że to było ostatnie czego pragnęłam, przyjęłam go i w końcu odważyłam się otworzyć na pierwszej stronie. Patrząc na zdjęcia córek mojej babci, nie czułam nic. Lustrując twarz Lindsay Millins, teraz Davenport, rozpoznawałam każdą jej krzywiznę i w wyobraźni dorysowywałam w odpowiednich miejscach zmarszczki. To były duże oczy mojej matki, którymi pilnowała mnie, kiedy byłam mała. To były jej szczupłe ramiona, w których mnie trzymała, tuliła i chroniła. To był ten uśmiech, którym obdarowywała mnie rzadko za ciężką pracę, a który był najlepszą nagrodą na świecie. Jeszcze rok temu święcie wierzyłam, że byłam krwią z jej krwi. Teraz, znając prawdę, czułam się pusta.

     Zdjęcia Josephine nie wzbudzały we mnie głębszych emocji. Nigdy nie poznałam jej osobiście i chyba nie chciałam tego robić. Mimo wszystko czułam do niej żal, wściekłość, wręcz nienawiść za to, że zostałam tak okrutnie przez nią oszukana. Porzuciła mnie, jakbym była wybrakowana. Uciekła od odpowiedzialności, oddała mnie siostrze, jakbym była jedną z wielu spraw, które musiała załatwić. To poczucie niszczyło mnie od środka. Fakt, że urodziła mnie nieodpowiedzialna, puszczalska gówniara, był nie do zniesienia. Pragnęłam wrócić do dni, kiedy w moim życiu panowała równowaga, a moimi rodzicami w stu procentach byli Davenportowie – szanowani prawnicy, surowi opiekunowie o dobrym sercu. Chciałam cofnąć czas. A najlepiej zmienić prawdę.

     Josephine i ja nie dzieliłyśmy zbyt wielu wspólnych cech. Owszem, nasze oczy miały podobny kształt, a na nosach wyrastały niechciane złote piegi, ale nic innego zdawało się nas nie łączyć. Byłam podobna do babci, choć dostrzegałam w sobie też cechy, których nie widziałam u innych członków rodziny Millinsów. Musiały one zatem pochodzić od tego tajemniczego faceta, który wraz z Josephine stworzyli nikomu niepotrzebne życie.

     Na tę myśl skuliłam się jeszcze bardziej na łóżku, wyrzucając ze swojej głowy Thomasa. Nie chciałam o nim myśleć w tych kategoriach. Już i tak przestudiowałam wzrokiem całą jego twarz, wypytałam o jak najwięcej szczegółów dotyczących życia w Mabsfield i nawet nie miałam odwagi, by zapytać go o najbardziej kluczową kwestię – czy znał Josephine Millins. Czy miał z nią jakiś kontakt? Czy może przypadkiem zmajstrowali kiedyś dziecko, które urodziło się na początku lipca, prawie osiemnaście lat temu?

     Jęknęłam głośno i nakryłam głowę kocem. Nie mogłam o tym spokojnie myśleć, a nie chciałam zaraz wybuchnąć płaczem. Nie potrzebowałam robić konkurencji deszczowi, który wzmógł się za oknem.

The Witching HourOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz