18. Modus operandi.

130 24 3
                                    

{VICTORIA}

CZWARTEK, 1 MAJA


     – Słyszeliście o tym, co się stało? – zapytała cicho Lucie, obejmując ramionami swoje kolana. Siedziała na moim łóżku, nieco trzęsąc się z zimna. W moim pokoju jak zawsze było dość chłodno. – Kolejna osoba umarła. Pani Dumwood.

    Rozłożyłam się powoli na granatowej narzucie, która leżała na łóżku. Brązowe włosy rozsypały się wokół mnie jak przepalona aureola.

    – Każdego dnia ktoś umiera, Lucie.

    – Została zamordowana – wyszeptała takim tonem, jakby brakowało jej powietrza. – Ktoś tak po prostu poderżnął jej gardło. W naszym miasteczku stało się coś takiego. – Zadrżała i jeszcze mocniej się objęła. – To się już robi chore.

    Siedząca obok niej Claire mocno ją objęła i przyciągnęła do siebie. Gromiła mnie spojrzeniem, ale nic sobie z tego nie zrobiłam. Miałam aktualnie inne zmartwienia na głowie niż złe samopoczucie Lucie i kolejne pogrzeby w Mabsfield. Jednak jedyną osobą, która mogła to wyczuć, był Will, który aktualnie przeglądał na moim laptopie artykuły lokalnej gazety sprzed czternastu lat. Był tym całkowicie pochłonięty i nawet nie zwracał uwagi, co robiłyśmy z Claire i Lucie na łóżku. Siedział na moim obrotowym krześle, bujając się to w jedną, to w drugą stronę.

    Westchnęłam głośno i ukryłam swoją twarz ręką. Od kilku dni męczyły mnie ponure myśli. Nie miałam czasu na nowinki z Mabsfield.

    – Przecież ona mieszkała niedaleko nas, Vicky. Nic cię to nie obchodzi? – jęknęła przerażona Lucie. Była niczym mały szczeniaczek, który po raz pierwszy w życiu czymś się bardzo przestraszył. W takich momentach nieco mnie irytowała. – Pamiętam, że jak się tu wprowadziłam, przyszła do nas i opowiadała mojej mamie o mieszkańcach Mabsfield. I śmiała się z jaglanych ciasteczek mojej mamy, tych wiecie, od których zaczął się wegański bzik moich rodziców. Nazywała mnie pulchną kluseczką i powiedziała mi, że w przyszłości na pewno poznam jakiegoś miłego faceta. – Po jej policzkach poleciały łzy. – Miała cięty język, ale dla mnie zawsze była miła. Nic cię, Vicky, nie interesuje, że nasza sąsiadka została tak brutalnie zamordowana? Jak możesz...

    Wtedy z łazienki wróciła Grace i zmierzyła uważnie spojrzeniem to mnie, to Lucie. Westchnęła ciężko.

    – Co się stało?

    Spojrzałam na Lucie.

    – Nie jestem aż tak bezduszna, okej? Szkoda, że została tak zamordowana, ale ona zapewne skwitowałaby to stwierdzeniem, że takie było jej przeznaczenie. – Przymknęłam oczy, unosząc się na łokciach. – Była twardą babką.

    – Owszem – wciął się Will – ale nikt raczej nie chciałby zostać zamordowany.

    – W-Will ma rację... T-Tak mi przykro, ż-że umarła...

    – Spokojnie, Lucie – uspokajała ją Claire. – Już, spokojnie...

    – Moi r-rodzice mówią, że to mo-może się powtórzyć. Po mie-mieście grasuje morderca. W każdej chwili może w-wkraść się do naszych do-domów i... I po prostu nas zabić! – Lucie pociągnęła nosem, starając się opanować. Czasem wydawało mi się, że to, że tak często płakała, wynikało z faktu, iż musiała robić to za nas wszystkich – za mnie, Willa, Claire i Grace. Nikt z nas nie był aż tak uczuciowy jak ona. – Mama dziś błagała mnie, bym wcześniej wróciła do domu. Przecież ktoś może na mnie napaść, jak będę wracać. W Mabsfield już nie jest bezpiecznie, tak mówiła. Dziś na przykład nie puściła mojego brata do szkoły...

The Witching HourOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz